Przyznam Wam się do czegoś. Od kiedy słucham rapu, nie umiem się
przekonać do 9th Wondera.
Niedługo – bo już za dwa lata –
stukną dwie dekady, od kiedy Patrick Denard Douthit, czyli właśnie
9th Wonder, zasypuje nas swoimi ziewogennymi bicikami. Z jakiegoś
powodu po jego produkcje nadal ustawiają się kolejki raperów –
od alternatywnego wariata Mursa, który zrobił z nim aż siedem
uporczywie długich albumów, po absolutnie największych, jak
Kendrick Lamar. A ja przeglądam jego bogate production
discography, słucham tych
przezroczystych, nieangażujących podkładów i zachodzę w głowę,
jak to możliwe.
9th Wonder nie
jest złym producentem. Jest natomiast niesłychanie nudnym
producentem. Większość jego bitów przywodzi na myśl podziemną
truskulozę z końcówki pierwszej dekady XXI wieku – klasyczna
perka, soulowe sample wokalne podwyższone o pół oktawy i prosty
aranż. W samej formule nie ma oczywiście nic złego – ale to, co
już na papierze wygląda średnio emocjonująco, w rękach 9th
Wondera przybiera formę klepanych taśmowo produkcji z bliźniaczym
brzmieniem i niezapamiętywalnymi melodiami. Brak elementów, które można określić mianem „pomysłowych” nie
pomaga mi w polubieniu produkcji tego pana.
Dlatego właśnie
niniejsza notka będzie na przekór. Dziś pochylimy się nad
wyjątkowymi produkcjami 9th Wondera – takimi, które wyróżniają
się na tle jego drętwego CV. Znalazłem cztery – najpewniej
gdzieś w odmętach rapowych CDków można odkopać jeszcze więcej
wonderowych perełek, ale jest to zadanie ponad moje siły. Pomimo
usilnych prób nie udało mi się bez zasypiania przesłuchać
żadnego LP wyprodukowanego w całości przez tego nudziarza – choć
poniższa złota czwórka udowadnia, że jak chce, to potrafi wpaść
na jakiś pomysł. Zatem jeśli, czytelniku, jesteś tak samo
sceptycznie nastawiony do 9th Wondera jak ja, zapraszam do miłego
zaskoczenia się.
Erykah
Badu – Honey
Zaczynamy od numeru-oczywistości, który musiał się tu znaleźć.
To kawałek wyjątkowy nie tylko dla Wondera, ale też dla płyty, z
której pochodzi. „New Amerykah Part 1” zapamiętałem jako album
eksperymentalny, często minimalistyczny i mocno odchodzący od tego,
co Erykah zaproponowała na poprzednich projektach. Tymczasem
zamykający ten album „Honey” to klasyczna bomba. 9th Wonder o
dziwo nie poprzestał na czerstwym odwołaniu do lat '70 – zasypał
aranż cukierkowymi syntezatorami, zadbał o dobrą melodię,
pozwolił się rozhulać funkującej gitarze, a całość przyozdobił
miękką perkusją i fajnymi przejściami. To bit o wiele słodszy
niż większość jego produkcji, a przy tym chyba jedyny tak
jednoznacznie przebojowy.
Memphis
Bleek – Alright
Kto by pomyślał, że ze spotkania średniego MC, jakim jest Memphis Bleek i średniego producenta, jakim jest bohater niniejszego wpisu, wyjdzie coś tak charakternego, jak „Alright”? Wonder znów sampluje – surprise, surprise! – lata siedemdziesiąte, ale tym razem jego łupem padają trochę dyskotekowe, molowe smyczki i smętny kawałek wokalu. Cięcie sampla kojarzy się z klasyczną nowojorską szkołą, ale melodia idzie w dużo bardziej niepokojącą, wręcz płaczliwą stronę, a proste przejście w środku czterotaktowej pętli dodaje bitowi dynamiki. Żenującego patosu, który mógłby wyjść z takiej mieszanki, na szczęście nie stwierdzono, za to klasy ta produkcja ma już całe mnóstwo. Z ciekawostek: „Alright” pierwotnie poznałem w remixie Ratatat, który – choć stoi na wysokim poziomie – uderzył w futurystyczną, industrialną bangerozę, zupełnie odrzucając monumentalny klimat oryginału.
Black
Thought – 9th vs. Thought
Kiedy gruchnęła wieść o „Streams of Thought Vol.1” duetu
Black Thought/9th Wonder, wiele rapowych głów, w tym moja, nie mogło
się nadziwić. Jak to możliwe, że wyjątkowa, pierwsza solowa EPka
(25 lat po debiucie The Roots!) jednego z najlepszych raperów na
świecie będzie wyprodukowana przez najbardziej mdłego producenta,
jakiego widział hip-hop? Na szczęście indeks numer dwa – „9th
vs. Thought” każe wierzyć, że Wonder akurat nie spał robiąc
bity dla Black Thoughta. Produkcja jest dynamiczna, z brudnymi,
osiedlowymi bębnami, prowadzona przez gangsterską, rozmywającą
się w delayu gitarę. Aranż ożywia barwny, zagadkowy motyw –
najbliżej mu chyba do skrzypiec elektrycznych, ale równie dobrze
może być gitarą albo saksofonem przepuszczonymi przez stos
efektów. Całość ma lekko niedbałe brzmienie i swojski klimat, a
że w dodatku jest tu na czym zawiesić ucho, to mamy idealnego
kandydata do dzisiejszej notki.
Cesar
Comanche – Hands High
Na koniec mój faworyt. Jest to niebywała ironia losu, że
zaszczytu położenia zwrotek na tym mocarnym bicie nie otrzymał
jakiś, nie wiem, Masta Ace czy inny co najmniej dobry raper, tylko
Cesar Comanche, którego nie sposób nazwać herosem mikrofonu.
Najbardziej urzeka mnie klimat – podkład płynie leniwie, a
surferska gitara kojarzy się z odprężającym, beztroskim
smażeniem na plaży. Tak, „beztroska” to chyba słowo-klucz w
odbiorze tego bitu. A przecież jest tu jeszcze ten cudownie olewczy,
wierzgający bas, który brzmi, jakby mu się wcale nie chciało tu
być, więc sobie beka raz na pętlę i wystarczy. Bębny są mięsne, a hat dynamiczny i "biegnący". Aranżu tu
właściwie nie ma, ale w sumie to po co, jest dobrze, nie ma co
psuć. Gdyby 9th Wonder robił tylko takie bity, chyba byłby moim
ulubionym producentem.