Dzień dobry! To jest nowy cykl na tym
blogasku. Usiądźcie wygodnie, rozgośćcie się.
Każdy blog powinien mieć i
przeważnie ma taki cykl jak ten. „Szkoda byłoby przegapić”,
czyli kilka (pewnie trzy, trzymając się starej, dobrej szkoły
Braci Grimm) tegorocznych płyt niekoniecznie z czubka mainstreamu –
może nawet takie, o których istnieniu wiedzieliście, ale olaliście
z powodu bardziej widowiskowych premier. Przypomnijcie sobie o nich
przed zrobieniem grudniowych postanowień.
Kamaiyah – Got It
Made
Na początek – spóźniony o trzy
lata mixtape Kamaiyah.
Jeśli nie pamiętacie lata 2016, to
znaczy, że nie słuchaliście wtedy „A Good Night in the Ghetto”,
pierwszego mixtape'u dwudziestoczteroletniej wówczas Kamaiyah. Na
tamtej płycie zagrało wszystko, włącznie z datą premiery (wyszła
w marcu, w sam raz żeby przejąć słuchawki na wiosnę).
Ultra-przebojowy materiał nadawał się równie dobrze na imprezy,
jak i spokojne, rozkołysane kace po nich, wszystko skąpane w
beztroskim, euforycznym klimacie wchodzenia w dwudzieste lata życia.
I kiedy się wydawało, że Kamaiyah
rozbiła bank, zamiast wielkiej kariery przyszło wielkie nic.
Obiecanego debiutanckiego longplaya nie usłyszeliśmy do dziś,
dostaliśmy za to wypierdek w postaci bezpłciowego mixtape'u „Before
I Wake” z 2017. Sytuacji nie polepszył też występ Kamaiyah w XXL
Freshmen, gdzie jej zwrotka z cyphera zyskała status co najwyżej
ulotnego mema. Gdzieś po drodze zawieruszył się jeszcze świetny
singiel „Build You Up”, ale nie poszło za nim żadne
wydawnictwo.
Łatwo było zatem o Kamaiyah
zapomnieć, ale tegoroczny materiał zdecydowanie nie
zasługuje na ignor, jaki sprezentowały mu media. „Got It Made”
jest o wiele fajniejszy niż to nudne coś z 2017. U raperki słychać
głód – najbardziej w „Pressure”, w którym wchodzi w swój
Beast mode, ale też w „10
Toes High”, które dla odmiany jest rozśpiewane, upstrzone
nuceniem i uprzejmie kołyszące. Bity (które w większości skleił dobry ziomek Kam, CT Beats) tym razem zdjęto z nie
zawsze najwyższej półki, za to zawsze są pasującym fundamentem dla
Kamaiyah – mnóstwo tu leniwych syntezatorów i basów bulgoczących
w westowy sposób, są też obowiązkowe piszczały i cowbelle.
Większość płyty odpręża jak na materiał z Bay Area przystało
– tylko parę numerów z niepotrzebnie agresywnymi, surowymi
808'kami przypałętało się tutaj pewnie niechcący.
Na wyróżnienie zasługuje jeszcze świetny "Get Ratchet" – kiedy ostatnio słyszeliście kawałek, w którym DJ dostał całą gościnną szesnastkę scratchy?
Smutno mi się robi jak sobie pomyślę,
co dzisiaj by się działo z Kamaiyah, gdybyśmy dostali taką płytę
w 2017 – albo nawet i rok później, zamiast setnego przełożenia
daty premiery debiutu w barwach Interscope. Ja jej nadal kibicuję –
z trochę mniejszym optymizmem, ale znów pewny słuszności tej
inwestycji.
Posłuchaj sobie:
Citizen Boy & Mafia
Boyz – From Avoca Hills to the World
Jako że jestem lamusem, który
ostatnią dekadę spędził w lesie, dopiero dzięki tej płycie
dowiedziałem się o istnieniu takiego genre, jak gqom. To
jednak oznacza, że „From Avoca Hills to the World” spełniło
swoje zadanie – pokazało mi ten podgatunek i bezboleśnie
wprowadziło w świat gqomu (tak się to odmienia?) takiego laika,
jak ja. A zatem – warto podać tę płytę dalej.
O co tu w ogóle chodzi? Większość
tej kompilacji (7 z 8 kawałków) to numery instrumentalne,
zawieszone między ponurym housem a jakimś domowej roboty
industrialem. Podstawą zawsze jest szwędający się, jednostajny
bas i połamany rytm z mocnymi bębnami. Od cholery tutaj
przeszkadzajek i perkusjonaliów, które – oprócz budowania
klimatu – spełniają też rolę punktów zaczepienia do złapania
rytmu, jako że w tej kwestii nie zawsze można ufać rozedrganym
bębnom. Numery rozwijają się przeważnie kwadratowo i są
pozbawione przejść, ale bardzo służy to ich jednostajnemu,
transowemu vibe'owi. Spora różnorodność dźwięków
pozwala się nie nudzić, a uporczywa powtarzalność
i ułomna prostota motywów działają hipnotyzująco. Jednocześnie
proste i trudne, banalne i skomplikowane. Brzmi jak soundtrack do
szybkiego marszu albo do biegania? A no brzmi.
Mądrzy ludzie w Internecie mówią,
że gqom umarł jak dubstep. Jeśli tak, to tym bardziej warto poznać
„From Avoca Hills to the World” – może i nie będziecie
najbardziej na bieżąco, ale skoro to ostatni podryg tej muzyki w
mediach, to warto się jej przyjrzeć.
Posłuchaj sobie:
Theophilus London –
Bebey
Czy jest na sali ktoś, kto nie lubi
rozśpiewanego Theophilusa? Obstawiam, że nikt, skoro London jest w
stanie przyciągnąć do siebie i Big Boia, i Kanye Westa, i Lil'
Yachty'ego, i Raekwona, i Kevina Parkera (Tame Impala). Typ miejscami
– zwłaszcza rapując – brzmi jak Kid Cudi, ale w przeciwieństwie
do Dzieciaka jego albumy to hiciarskie, funkowo-elektroniczno-popowe
materiały na parkiet, poprzetykane spokojnymi fragmentami w klimacie
zielonego czilautu.
„Bebey”, najnowsze dzieło
Theophilusa, skupia się akurat na tych spokojniejszych fragmentach.
Nadal jest funkowo, ale tym razem najczęściej nie aż tak tanecznie
– przeważnie ten funk łączy się albo ze spokojnym reggae (numer
tytułowy, „Marchin'”), albo z kwaśnymi syntetykami w duchu Tame
Impali (oba numery z tymże featuringiem – „Only You” i
„Whiplash”), albo z oldskulowym rapem („Whoop Tang Flow”).
Żeby nie było za nudno, są też numery odlatujące w jakieś
ćpuńskie zamułki („Seals”) czy te modne ostatnio tropiki
(najlepsze na płycie „Cuba”).
Całą tę mieszankę spaja bardzo
zacny wokal Theophilusa – popowy na współczesną modłę i bez
fajerwerków technicznych, ale za to wszechstronny, nie uciekający
od sporadycznego auto-tune'a i stawiający chwytliwość nad
wszystko. Jeśli do tej pory nie mieliście tegorocznego soundtracku na grilla połączonego z domówką, który dodatkowo
będzie wam chodził po głowie całymi tygodniami, to już macie.
Posłuchaj sobie:
Theophilus London -
Cuba
Theophilus London -
Whiplash (feat. Tame Impala)