2020-05-01

Szkoda byłoby przegapić #1: Kamaiyah, Citizen Boy & Mafia Boyz, Theophilus London


Dzień dobry! To jest nowy cykl na tym blogasku. Usiądźcie wygodnie, rozgośćcie się.

Każdy blog powinien mieć i przeważnie ma taki cykl jak ten. „Szkoda byłoby przegapić”, czyli kilka (pewnie trzy, trzymając się starej, dobrej szkoły Braci Grimm) tegorocznych płyt niekoniecznie z czubka mainstreamu – może nawet takie, o których istnieniu wiedzieliście, ale olaliście z powodu bardziej widowiskowych premier. Przypomnijcie sobie o nich przed zrobieniem grudniowych postanowień.

Kamaiyah – Got It Made


Na początek – spóźniony o trzy lata mixtape Kamaiyah.

Jeśli nie pamiętacie lata 2016, to znaczy, że nie słuchaliście wtedy „A Good Night in the Ghetto”, pierwszego mixtape'u dwudziestoczteroletniej wówczas Kamaiyah. Na tamtej płycie zagrało wszystko, włącznie z datą premiery (wyszła w marcu, w sam raz żeby przejąć słuchawki na wiosnę). Ultra-przebojowy materiał nadawał się równie dobrze na imprezy, jak i spokojne, rozkołysane kace po nich, wszystko skąpane w beztroskim, euforycznym klimacie wchodzenia w dwudzieste lata życia.

I kiedy się wydawało, że Kamaiyah rozbiła bank, zamiast wielkiej kariery przyszło wielkie nic. Obiecanego debiutanckiego longplaya nie usłyszeliśmy do dziś, dostaliśmy za to wypierdek w postaci bezpłciowego mixtape'u „Before I Wake” z 2017. Sytuacji nie polepszył też występ Kamaiyah w XXL Freshmen, gdzie jej zwrotka z cyphera zyskała status co najwyżej ulotnego mema. Gdzieś po drodze zawieruszył się jeszcze świetny singiel „Build You Up”, ale nie poszło za nim żadne wydawnictwo.

Łatwo było zatem o Kamaiyah zapomnieć, ale tegoroczny materiał zdecydowanie nie zasługuje na ignor, jaki sprezentowały mu media. „Got It Made” jest o wiele fajniejszy niż to nudne coś z 2017. U raperki słychać głód – najbardziej w „Pressure”, w którym wchodzi w swój Beast mode, ale też w „10 Toes High”, które dla odmiany jest rozśpiewane, upstrzone nuceniem i uprzejmie kołyszące. Bity (które w większości skleił dobry ziomek Kam, CT Beats) tym razem zdjęto z nie zawsze najwyższej półki, za to zawsze są pasującym fundamentem dla Kamaiyah – mnóstwo tu leniwych syntezatorów i basów bulgoczących w westowy sposób, są też obowiązkowe piszczały i cowbelle. Większość płyty odpręża jak na materiał z Bay Area przystało – tylko parę numerów z niepotrzebnie agresywnymi, surowymi 808'kami przypałętało się tutaj pewnie niechcący.

Na wyróżnienie zasługuje jeszcze świetny "Get Ratchet" – kiedy ostatnio słyszeliście kawałek, w którym DJ dostał całą gościnną szesnastkę scratchy?

Smutno mi się robi jak sobie pomyślę, co dzisiaj by się działo z Kamaiyah, gdybyśmy dostali taką płytę w 2017 – albo nawet i rok później, zamiast setnego przełożenia daty premiery debiutu w barwach Interscope. Ja jej nadal kibicuję – z trochę mniejszym optymizmem, ale znów pewny słuszności tej inwestycji.

Posłuchaj sobie:
Kamaiyah - Mood Swings

Citizen Boy & Mafia Boyz – From Avoca Hills to the World


Jako że jestem lamusem, który ostatnią dekadę spędził w lesie, dopiero dzięki tej płycie dowiedziałem się o istnieniu takiego genre, jak gqom. To jednak oznacza, że „From Avoca Hills to the World” spełniło swoje zadanie – pokazało mi ten podgatunek i bezboleśnie wprowadziło w świat gqomu (tak się to odmienia?) takiego laika, jak ja. A zatem – warto podać tę płytę dalej.

O co tu w ogóle chodzi? Większość tej kompilacji (7 z 8 kawałków) to numery instrumentalne, zawieszone między ponurym housem a jakimś domowej roboty industrialem. Podstawą zawsze jest szwędający się, jednostajny bas i połamany rytm z mocnymi bębnami. Od cholery tutaj przeszkadzajek i perkusjonaliów, które – oprócz budowania klimatu – spełniają też rolę punktów zaczepienia do złapania rytmu, jako że w tej kwestii nie zawsze można ufać rozedrganym bębnom. Numery rozwijają się przeważnie kwadratowo i są pozbawione przejść, ale bardzo służy to ich jednostajnemu, transowemu vibe'owi. Spora różnorodność dźwięków pozwala się nie nudzić, a uporczywa powtarzalność i ułomna prostota motywów działają hipnotyzująco. Jednocześnie proste i trudne, banalne i skomplikowane. Brzmi jak soundtrack do szybkiego marszu albo do biegania? A no brzmi.

Mądrzy ludzie w Internecie mówią, że gqom umarł jak dubstep. Jeśli tak, to tym bardziej warto poznać „From Avoca Hills to the World” – może i nie będziecie najbardziej na bieżąco, ale skoro to ostatni podryg tej muzyki w mediach, to warto się jej przyjrzeć.

Posłuchaj sobie:
Citizen Boy - Hlasela
Citizen Boy - Dark City

Theophilus London – Bebey


Czy jest na sali ktoś, kto nie lubi rozśpiewanego Theophilusa? Obstawiam, że nikt, skoro London jest w stanie przyciągnąć do siebie i Big Boia, i Kanye Westa, i Lil' Yachty'ego, i Raekwona, i Kevina Parkera (Tame Impala). Typ miejscami – zwłaszcza rapując – brzmi jak Kid Cudi, ale w przeciwieństwie do Dzieciaka jego albumy to hiciarskie, funkowo-elektroniczno-popowe materiały na parkiet, poprzetykane spokojnymi fragmentami w klimacie zielonego czilautu.

„Bebey”, najnowsze dzieło Theophilusa, skupia się akurat na tych spokojniejszych fragmentach. Nadal jest funkowo, ale tym razem najczęściej nie aż tak tanecznie – przeważnie ten funk łączy się albo ze spokojnym reggae (numer tytułowy, „Marchin'”), albo z kwaśnymi syntetykami w duchu Tame Impali (oba numery z tymże featuringiem – „Only You” i „Whiplash”), albo z oldskulowym rapem („Whoop Tang Flow”). Żeby nie było za nudno, są też numery odlatujące w jakieś ćpuńskie zamułki („Seals”) czy te modne ostatnio tropiki (najlepsze na płycie „Cuba”).

Całą tę mieszankę spaja bardzo zacny wokal Theophilusa – popowy na współczesną modłę i bez fajerwerków technicznych, ale za to wszechstronny, nie uciekający od sporadycznego auto-tune'a i stawiający chwytliwość nad wszystko. Jeśli do tej pory nie mieliście tegorocznego soundtracku na grilla połączonego z domówką, który dodatkowo będzie wam chodził po głowie całymi tygodniami, to już macie.

Posłuchaj sobie:
Theophilus London - Cuba
Theophilus London - Whiplash (feat. Tame Impala)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz