2020-07-29

Siema, hip-hop: Zioło - Rzecz after rzecz



21 października 2019.

Bankowo słyszałeś tę anegdotę, że każdy Amerykanin umie precyzyjnie powiedzieć, co robił 11 września 2001, kiedy dotarły do niego wieści o zamachach. Ja umiem precyzyjnie powiedzieć, co robiłem 21 października 2019 wieczorem – otóż wracałem sobie z warszawskich Hybryd, z absolutnie wspaniałego koncertu De Statt. Na luzaku jeden z najlepszych koncertów w tamtym roku. Z klubu wyszedłem bogatszy o koszulkę, trzy płyty i chwilę rozmowy z wokalistą. Do szczęścia brakowało już tylko zaspokojenia gastrofazy, na szczęście kebsy przy metrze Świętokrzyska działały jak zwykle.

Zamówiłem. Stoję w kolejce. De Staat. Koncert. Zajebisty koncert. Szczęśliwy. Zmęczony. Alkohol. Gastro. Głodny, Jezu. Gastro. Dajcie kebsa. Telefon. SMS. Mateusz Osiak. „Zioło...”. Zioło CO?

Dzień później na peju Konwertera dźwiękowo-tekstowego przeczytałem wspomnienie Zioła i znowu, tak samo jak wcześniejszego wieczoru, poczułem się, jakby umarł mi brat. Parę lat wcześniej bawiło mnie, że kiedy odszedł Dio, to ludzie byli jak „Ojejku, zmarł typ, który mnie wychował, tak mi smutno”. Myślałem sobie, że to głupie, że śmierć jakiegoś artysty, nawet tak zasłużonego, prowokuje do płaczu i ogólnie do bycia skapcaniałym. Jak zwykle, rzeczywistość przyszła i zweryfikowała moje poglądy. Moim Dio był Zioło.


A teraz robimy fast forward do teraźniejszości. Mamy lato 2020 i nie zgadniecie, co się stało – dysk Michała okazał się wypełniony niewypuszczonymi bitami, więc jego ekipa Rób Rzeczy (podejrzewam, że przede wszystkim BROKN FLWRS) skleiła z nich beattape.

Pierwsze, oczywiste skojarzenie, to pośmiertny album Zjawina („Wszystko jedno” z 2012). Zarówno na tamtym projekcie, jak i na „Rzecz after rzecz” (swoją drogą – kapitalny tytuł, sam Zioło pewnie byłby dumny) słychać pewną „roboczość”, szkicowość. Ciężko nie odnieść wrażenia, że to nie jest ostateczny, domknięty materiał. Tu miało się coś jeszcze dziać, te miejscami króciutkie (czasem minuta, czasem dwie) bity miały pewnie być pokolorowane – może wokalem? A może bardziej rozwiniętym aranżem? A może bardziej „albumową” formułą? Prawie wszystkie cierpią na brak outer, po prostu urywając się na końcu któregoś taktu. No nic, dywagacje odstawmy na cztery akapity dalej, na razie skupmy się na tym, że „Rzecz after rzecz” dojechała do nas w postaci takiej, a nie innej.


Kto słyszał dotychczasowe produkcje Zioła, ten nie będzie zaskoczony klimatem tego beattape'u. Bity są przebojowe, pachną trochę Timbalandem i ogólnie mainstreamem sprzed piętnastu-dziesięciu lat (te werblowe przejścia w „Dianoxethamine”, no przecież to jest 2008 jak żywy), ale wszystkie zawierają charakterystyczny stempel Zioła, nie do pomylenia z czymś innym. To głównie wszędobylska elektronika – choć Zioło obficie korzysta z sampli, to przeważnie zostały mocno przetworzone albo zepchnięte do teł (a najczęściej i jedno, i drugie), a główne melodie zwykle grają syntezatory o charakterystycznych, kwaśnych barwach. Znalazło się też miejsce na tak lubiane przez Zioła ośmiobity („Bounce”, „Loonatic”, „Sail”).

Rozpoznawalny jest również „syrenowy” sposób komponowania melodii. Te często wiją się z góry na dół, układając się w motywy i dziwaczne, i chwytliwe. Jeśli nie chcecie, żeby linie z „One of These Ol' Days 2” czy „Dianoxethamine” chodziły wam po głowie całymi godzinami blokując miejsce na cokolwiek innego, to poszukajcie sobie jakiegoś mniej wwierającego się w łeb projektu.

Kawałków jest 17 i gdyby chcieć szukać minusów tego beattape'u (oprócz miejscami trochę zbyt plastikowego brzmienia), to właśnie w objętości. Jak już wspomniałem, bity bywają krótkie, a że niemal wszystkie są bardzo intensywne i napakowane dźwiękami, już w połowie odsłuchu czuć przesyt. Ja ogólnie uwielbiam ten przebodźcowany sposób produkcji – dla mnie to jest wręcz zaleta – ale całość naprawdę wymaga dużego skupienia i wielu odsłuchów. Zewsząd atakują earwormowe, żebrzące o skrawek uwagi, bezwstydnie hitowe melodie. Klimat zmienia się jak w kalejdoskopie, raz jest baunsowo, raz jest dynamicznie, raz jest smutno i zamulasto, a raz jest przećpanie i krzywo. Początek płyty to staroszkolne klimaty z odrobiną reggae („Dome”), środek żeni abstrakcję z bangerozą („Humma 2”, „Keeping Calm”), a ostatnie dwa numery delikatnie jazzują. Wszystko to przeplatane rzeczami z zupełnie różnych parafii. Bałagan jak chuj, ale nikt nie obiecał, że będzie łatwo, zwłaszcza biorąc pod uwagę szkicowy, pośmiertny charakter „Rzecz after rzecz”. Poza tym – te produkcje są na takim poziomie, że wiele można im wybaczyć.


Otwarte pozostaje pytanie, czy przed wydaniem „Rzecz after rzecz” nie można było trochę ogarnąć tego chaosu. Odwołując się jeszcze raz do „Wszystko jedno” Zjawina – jeśli dobrze pamiętam, to L-Pro, który sprawował pieczę nad tym materiałem po śmierci Bartka, zadbał o to, żeby wrażenie szkicowości pozostało, ale jednocześnie trochę podpimpował niektóre produkcje. Tymczasem numery z „Rzecz after rzecz” nie brzmią, jakby ktoś w nich grzebał – wygląda na to, że Rób Rzeczy zdecydowali się nie ingerować w żadnym stopniu w pomysły Zioła. Choć osobiście chętnie usłyszałbym pośmiertną twórczość Michała zamkniętą w jakąś mniej przypadkową formę, to pomysł z zostawieniem tych bitów bez zmian jest odważny i, nazwijmy to, szlachetny.

Można również zapytać: Dla kogo to jest beattape? Otóż jest to beattape dla każdego, kto lubi instrumentalny hip-hop. Mnogość nastrojów jest tak duża, że przemówi do wszelkiej rapowej głowy. Jeśli szukasz muzyki, która będzie ci długo służyć i przez jej absurdalną przebojowość będzie ci ciężko ją zdjąć ze słuchawek, to... na co właściwie czekasz? „Rzecz after rzecz” pyta, kiedy go wreszcie posłuchasz.

2020-07-06

Rap nie śpiewanie: Oxon/Sarnvla - Lifter


Tak sobie myślę, że jeśli „Lifter” miał mnie podnieść na duchu, to coś poszło nie tak.

Mamy tu MC na miarę 2020. Takiego, który bez problemu rozbujałby publikę nawet grając w zakładzie pogrzebowym. Który poleci i pod klasykę, i pod trapy, i technicznie, i prosto, wymyśli chwytliwy refren, czysto go zaśpiewa, a do tego da się polubić jako człowiek. Mamy również wszechstronnego producenta. Młodego stażem, ale już mogącego sobie wpisać w CV choćby ostatni BonSoul. Bez problemu dogra ci żywą gitarę, klawisze, wpadnie na dobry pomysł na mostek i ogólnie na każdym kroku zdradza osłuchanie i szerokie horyzonty. Na wspólnym wydawnictwie tej dwójki od pierwszego numeru lecą wióry – słychać, że panowie dobrze się kumają nawzajem i że chemia między nimi jest prawidłowa.

Brzmi jak przepis na kopalnię hiciorów? Owszem, brzmi. Szkoda tylko, że i Oxon, i Sarnvla najwidoczniej uwierzyli, że „Lifter” faktycznie kopalnią hiciorów będzie, a następnie skomponowali płytę dookoła tego wierzenia. Chociaż słowo „skomponowali” jest akurat trochę nie na miejscu, bo sugeruje przemyślenie, dopracowanie, poddanie refleksji. Czyli rzeczy, których akurat na „Lifterze” nie słychać.

Album jest różnorodny, a w poszczególnych utworach dzieje się dużo – są najeżone przejściami, zmianami bitów, rozbudowanymi instrumentariami. I owszem, polot i wszechstronność obu autorów robią wrażenie, tylko że część patentów jest trafiona w środek traczy, część działa na szkodę kawałków, a część tak właściwie nie służy za bardzo niczemu oprócz wywołania pustego efektu „wow”. Im dłużej słucham tego projektu, tym wyżej kiełkuje w mojej głowie myśl, że przydałby się tu jakiś zewnętrzny producent wykonawczy. Taki, który powiedziałby Oxonowi i Sarnvli, co służy tym – bądź co bądź – PIOSENKOM, a co nie. Taki, który pozwoliłby temu albumowi dojrzeć. Odfiltrowałby to, co efekciarskie od tego, co faktycznie potrzebne.


W obecnej formie „Lifter” to kompilacja spektakularnych wzlotów i nie mniej spektakularnych upadków. Zapytacie mnie o wzloty? To ja wam odpowiem – spójrzcie przede wszystkim na trzecią zwrotkę „Własnego lotu”, w której świetny, bulgoczący bas skutecznie ożywia aranż. Jest tam groove, jest życie, noga chodzi, głowa się buja. Dobrze wypada najsurowszy na płycie „Jestem śmieciem” z odrobinę SoulPete'ową szkołą produkcji (te otwarte haty! Ten werbel! Te porozrzucane, skąpane w delayu okrzyki!). Klimat jest duszny, melodia oszczędna, refren będę krzyczał na koncercie jak głupi, całość prze do przodu. „Kocham, kocham” z kolei ma kapitalny, funkowo-dyskotekowy, automatycznie chwytający sampel w refrenie, a raper uroczo sobie nuci w outrze. Fani gitar dostają „Tlen” i jego dynamiczne, dobrze zarapowane zwrotki z udanymi mostkami. Nie sposób przemilczeć „Złączonych w czasie”, co jest o tyle istotne, że podczas pierwszych odsłuchów ten numer mi trochę wyleciał drugim uchem, ale po czasie uważam go za chyba najbardziej satysfakcjonujący track z tego CD. Zwrotki chwytają za serce (bo traktują o ważnych rzeczach i są ładne), przejście w połowie kawałka się sprawdza, a za masujący bas i za refren Sarnvla powinien dostać order.

Zapytacie mnie o upadki? Cóż, na pewno trzeba wyróżnić numer „W siną dal”, czyli, według słów Oxona, „Pierwszą westcoastową szantę w Polsce”. Imprezowy kawałek ugryziony z perspektywy barmana, w klimacie westcoastowo-szantowym? Super patent! Niestety położony został na tak obrzydliwie generycznym westowym bicie, że brzmi jak parodia. No i oczywiście, skoro to west coast, to na koniec obowiązkowo pokolorowano go piszczałą – ale ta zamiast grać dobrą melodię, wije się chaotycznie i jest tak absurdalnie głośna, że zagłusza fajny przecież refren, cholera wie po co. Grrracz w „Szafie pełnej kicksów” Gedza pokazał, jak to powinno wyglądać, i zrobił to za pomocą dziesięć razy mniejszej liczby nut.

Kawałek tytułowy rozwija się niespiesznie i początkowo obiecuje coś szlachetnego, wycyzelowanego, ale to wrażenie mija z którymś z kolei niepotrzebnym, hamującym dynamikę przejściem. Oprócz niepotrzebnych przejść mamy tu również refren, który jest nachalnie stadionowy i radiowy, co można byłoby jakoś wybaczyć, gdyby jeszcze do tego był przebojowy. No ale niestety – za dużo pary poszło w napisanie i wyeksponowanie usilnie hitowej linii, a za mało w zrobienie po prostu dobrego kawałka muzyki. I jeszcze ta patetyczna gitara na koniec, Jezus Maria. Muzyka przez zbyt wielkie M.


Ktoś mógłby mi wytknąć, że wśród pochwał wymieniłem ponad pół płyty, a zjechałem raptem dwa numery, więc czemu niby narzekam. Rzecz w tym, że nawet tym lepszym kawałkom daleko do ideałów.

Sarnvla (może przez swoją instrumentocentryczność?) miewa problemy z perkusjami. Mimo że potrafi zrobić dobry bit oparty na perce („Jestem śmieciem”), to zdarza się, że brzmi ona sztucznie, jak jakiś niechciany, uciążliwie konieczny element podkładu. Ta z „Własnego lotu” nie klei się do reszty bitu, ani stopa, ani werbel niezbyt dobrze się tam odnajdują. Podobnie dzieje się w „Tlenie” – może dźwięk snare'a powinien być bardziej naturalnie „perkusyjny”, a nie plastikowo-ciężki, skoro całość jest tak żywo rockowa? Zresztą ten kawałek, chociaż pomysłowy (tamburyn!), to wydaje się drapieżny na pół gwizdka.

Skoro o „Tlenie” mowa – bardzo fajnie, że Oxon śpiewa chwytliwy refren, ale nie obraziłbym się, gdyby mniej prężył mięśnie strun głosowych na rzecz zbicia trochę wskazówki na przypałometrze. Rozumiem konwencję, lecz wystarczy sięgnąć do jego własnej dyskografii („Jinchuuriki”), żeby znaleźć lepsze pomysły na okołorockowe zaśpiewy. Również „Kocham, kocham”, które wyżej chwaliłem za refren i końcówkę, jest początkowo ciężkie do przełknięcia, bo to sklejka trzech różnych bajek, gdzie każda zwrotka szydzi z innej stylistyki. Jaką to niesie korzyść dla kawałka i jego słuchalności – nie wiem. „Własny lot”, poza szaloną trzecią zwrotką, jest raczej nijaki.

Gdyby ktoś mnie zapytał, czy Oxon i Sarnvla są w stanie nagrać o wiele lepszy materiał niż „Lifter” to bez sekundy zawahania odpowiedziałbym, że tak. Obaj mają horyzonty i umiejętności niezbędne do robienia wielkich rzeczy. Myślę jednak, że w tym przypadku ta szerokość horyzontów (oraz wynikająca z niej nadpodaż pomysłów) okazała się przekleństwem. Wyobrażam sobie, że kiedy panowie siedzieli na kwadracie Oxona i dzielili się pomysłami na kawałki, o wiele za dużo było między nimi pstrykania palcami z zajawki i powtarzania „O tak, zajebisty pomysł, dorzućmy do tego numeru JESZCZE to”, a za mało „Nie, daj spokój, nie chcemy tego przekombinować, to mają być dobre piosenki, a nie masturbacja własnymi ambicjami”. Nie pomagają wypływające tu i ówdzie problemy z brzmieniem. Z „Lifterem” raczej się nie spotkamy na liście roku, ale nie mogę się doczekać, co panowie zaproponują na kolejnych – nie mam wątpliwości, że lepszych – projektach.