2020-10-25

Szkoda byłoby przegapić #4: PlanBe, Twisted Insane, Voskovy & Mac Kay

W dzisiejszym odcinku „Szkoda byłoby przegapić” coś dla każdego. W programie mamy soundtracki na imprezę w klimacie retro, do dreptania po kałużach podczas jesiennego spaceru i do podczas pracy lub nauki.

PlanBe – PLANET PLANEK


Zastanawiałem się, czy wrzucać to CD do „Szkoda byłoby przegapić”, bo ktoś mógłby nie bez racji stwierdzić, że ciężko nazwać „PLANET PLANEK” przegapionym. Wyświetlenia robi, opinie zbiera dobre. Ale w sumie ten blog i tak nie ma żadnej mocy sprawczej, nikt tego nie czyta, więc mogę se tu wrzucić co mi się podoba. A podoba mi się wrzucenie tu nowego wydawnictwa od Planka, bo, bo... um... bo odbiło się o wiele mniejszym echem niż poprzednie, o.

Jeśli jesteś z tych słuchaczy, którzy muszą mieć przemyślane teksty i przekaz (hoho, ale zapomniane słowo), to znajdziesz tutaj dla siebie tyle, co na poprzednich płytach PlanaBe. Czyli nie za sporo. Ale jeśli chcesz dobrze brzmiącego CD w klimacie syntezatorowo-nocno-ejtisowym, świetnie zarapowanego i zaśpiewanego, a do tego bezlitośnie przebojowego, to jesteśmy w domu. W ogóle co to za lista producentów: Faded Dollars, Matheo, Favst, NoTime i Sir Michu. No przecież to jest jakiś bitmejkerski dream team dla płyty w takim klimacie. Bity są świetne, rozbudowane, nostalgiczne, pękate od basów i retro dźwięków (ten syntetyk w końcówce numeru tytułowego, skojarzenia z chiptunem same się nasuwają). PlanBe z kolei brzmi na nich nie jak raper, a kolejny instrument. Przykłady? Refren w „Smaku” jest tak elegancko sklejony z podkładem, że ciężko uwierzyć, że nie wyszedł spod ręki producenta. Z kolei ten z „Berka” jest bezczelnie earwormowy, słuchałem tego dziesiątki razy i nadal nie mam dość. Ujmuje rozśpiewanie „VHS” i „Najgorszego numeru”. Z minusów – środek płyty jest trochę nudniejszy niż jej początek i koniec, ale nie szkodzi.

Powiedzieć, że „PLANET PLANEK” to najlepsze, co nagrał PlanBe, to jak nic nie powiedzieć.

Posłuchaj sobie:
PlanBe – Berek
PlanBe – Smak

Twisted Insane – The Tales of Michael Johnson


Nigdy jakoś na poważniej nie słuchałem Twisty, bo mnie wkurwiało, że jego płyty to właściwie dwie-trzy bomby opakowane kilkunastoma nudnymi numerami. Znaczy, kiedyś tak było. Kto wie, może nadal tak robi – nie wiem, ale jakoś mnie nie ciągnie do tego, żeby się przekonać. W każdym razie moja kosa z dyskografią Twisty „rozlała” mi się na pozostałych przyspieszających raperów i z jakiegoś powodu uważałem, że oni wszyscy tak. No to Twisted Insane wyprowadził mnie z błędu.

Rozejrzyj się wokoło. Co widzisz? Jesień, smutno i kowid. Świetnie się składa, bo na płycie „The Tales of Michael Johnson” też goszczą jesień, smutno i kowid. Nastrój jest przygnębiający, smutnawy, bity oparto na smętnych pianinkach i zadbano, żeby nie były za wesołe. Wymarzony soundtrack na tę najbardziej dołującą porę roku. Wyjątki są dwa, ale nie psują nastroju – „Light Them Up”, który ma w sobie coś z nienachalnej przebojowości, a zamiast po pianinko sięga po akustyczną gitarę i uderza w raczej kominkowe klimaty. Słoneczny i pocieszający jest natomiast wieńczący całość „Someday”.

Znamienne jest to, że Twisted Insane przez większość płyty właściwie nie przyspiesza. Albo inaczej: przyspiesza w prawie każdym numerze, ale tylko na chwilę. Świetny zabieg, przy okazji pokazujący, jakim bossem jest Insane – gdyby chciał, mógłby nawijać maszynowo przez cały numer, ale tego nie robi, bo tu bardziej liczy się intymny klimat i osobista opowieść. Żebyś se jednak nie pomyślał, że nie umie albo że mu się nie chce, to znienacka wypluje z siebie absurdalnie szybkie parę wersów, a potem wróci do normalnej nawijki. I to naprawdę robi wrażenie – posłuchaj tylko otwierającego całość „The Nothing”, w którym cała aranżacja jest zbudowana wokół tego patentu. Numer, w którym maszynowa nawijka gra pierwsze skrzypce przez cały czas, jest tu tylko jeden („Terminate” z, tu ciekawostka, refrenem tak złym, że aż dobrym). Jeśli zatem szukasz albumu do celebrowania jesiennej doliny, to zapoznaj się z „The Tales of Michael Johnson”.

Posłuchaj sobie:
Twisted Insane – Light Them Up
Twisted Insane – The Nothing

Voskovy & Mac Kay – Lo-Fi Colors


Ech, ci Voskovy. Jestem fanem od dawna i kiedy ich album z Sariusem „I żyli krótko i szczęśliwie” zrobił rozpierdol taki, jaki zrobił, to byłem przeszczęśliwy, że wreszcie zaczęło u nich się kręcić i że teraz to już na pewno będą rozchwytywani przez wszystkich. No i oczywiście jak zwykle bywa w takich przypadkach – wcale nie byli rozchwytywani przez wszystkich. Trochę się zaszyli – dalej prowadzą swoje Dobre Ucho Studio, ale jakoś rzadko ich widuję na tracklistach w rolach autorów podkładów.

Wychodzi jednak na to, że czas zaoszczędzony na współpracach z raperami inwestują w projekty instrumentalne. W 2020 wydali już dwie takie płyty z Mac Kayem – epka „Waves” wyszła parę dni temu i jeszcze nie zdążyłem się z nią osłuchać, więc dziś pochylę się nad lutowym „Lo-Fi Colors”.

Zgodnie z tytułem, są to klasyczne beats to study/relax to, ale raz, że nie w całej rozciągłości, a dwa, że przyprawione pomysłowością Voskovych. Album zaczyna się podniośle, ze spokojnym pianinem i wysokimi syntetykami, ale i bujająco – dzięki kroczącemu hatowi oraz odzywającemu się czasem fletowi. Trochę tu jazzowych naleciałości (saksofon w „Orange”, kombo brudnej perkusji, pianina i kontrabasu w „Black”), trochę typowego lo-fi („Green”, „Grey”), trochę dobrych melodii (gitara w „Blue”, sample w „Purple”). Jest z czego wybierać, do czego kiwać głową i przy czym robić jakieś inne, produktywne rzeczy. Muzyka tła, na której przy okazji można się zawiesić? Bardzo chętnie.

Posłuchaj sobie:
Voskovy – Orange
Voskovy – Blue

2020-09-30

Straight from the underground: Ńemy - Zatrute bloki

Ńemy wydał EPkę. „Ńemy, zajebiście!” – powiedział ktoś. „Ńemy, to on żyje?” – powiedział ktoś inny.

Niełatwo mi pisać o kolejnym albumie Ńemego. Niełatwo, bo znowu trzeba rzucać te wszystkie utyskiwania na niedocenianie i bycie z boku sceny. Wypada napomknąć o tym, że debiutancki legal wyszedł nie gdzie indziej, a w Prosto, a po latach nie kto inny, a Sokół nazwał go najbardziej niedocenionym materiałem z tego labelu. Wypada też klepnąć formułkę, że ulubiony raper twojego ulubionego rapera, bo zna go lub słyszał o nim każdy siedzący w branży, tylko słuchaczy jakoś wiecznie brakuje.

Ale teraz sobie myślę, że Niemczykowi chyba podoba się taki status. On po prostu nie chce większego rozgłosu. Po czym wnoszę?, a po tym, jak wygląda jego dyskografia. Po wspomnianym debiucie w barwach Prosto, „Ń”, Ńemy wydał krótki „Skit” (niech no policzę, 24 minuty?). Potem była seria singli (w tym najgłośniejszy „Operation Raven Smoke” z Waldkiem Kastą), a następnie kolejna EPka, nagrana w całości po angielsku – „Yalp”. Zarówno „Skit”, jak i „Yalp” można kupić w dystrybucji cyfrowej, ale CDków w Empikach znaleźć nie sposób.

No przyznacie, że ta dyskografia nie sugeruje usilnych prób bycia na świeczniku.

Nawiasem mówiąc – można dojrzeć w niej pewną prawidłowość. „Ń” był wesoły, pstrokaty, bez oporów kłaniał się niskiej kulturze, rymom dla rymów, eksperymentom i melodiom naprawdę ofensywnie przypałowym, ale równie mocno chwytliwym. Następne albumy stopniowo zrywały z tą stylistyką i stawały się coraz mniej wystrzelone w kosmos, a coraz bardziej w punkt i prawilnie hip-hopowe.

W tę logikę wpisuje się bohaterka dzisiejszego wpisu, EPka „Zatrute bloki” (do przesłuchania i kupienia na Bandcampie). To materiał niemal wyłącznie producencki (Ńemy odzywa się tutaj tylko w refrenie jednego z numerów), nagrany z podziemnymi raperami. Jest paru bardziej znanych graczy (Klarenz, Bu, Karwel i Toster), ale ich też ciężko nazwać herosami mainstreamu. A klimat? Ciężki, osiedlowy, betonowodżunglowy.

Świetnie, że „Zatrute bloki” wyszły cztery dni po kalendarzowym początku jesieni. Będą akurat na łażenie po kałużach podczas przedwcześnie zapadniętych wieczorów. Słoneczko wychodzi tak naprawdę tylko przy singlu „Prawda zatrutych budynków”, w którym vibe jest oldskulowy, ale i wesoły, a sampel cięty żwawo. To tak naprawdę dwa bity dla zmyły złączone wspólną perkusją – Bu nawija na motywie trochę bardziej pogodnym, a Karwel na trochę bardziej nostalgicznym, ale generalnie klimat jest wspólny.

Poza singlem nie jest tak słonecznie. Już pierwszy numer zwiastuje, z czym będziemy mieli do czynienia – w „Świcie” Klarenz rapuje na bicie idealnie skrojonym pod niego, jest tu powolne tempo i smutny, pogubiony (zarówno w kontekście brzmienia, jak i melodii) motyw. „Ludzie ze stali” straszą głębokim basem, ciężkim tamburynem i smutno rzężącym, jazzowym saksofonem. Główna melodia jest prosta i grana pojedynczymi, rwanymi dźwiękami. Kawałek dalej – „Licz na siebie” to znów powolny, walcowaty numer, tylko że tym razem zamiast ciężkiego tamburynu i smutnego, jazzowego saksofonu jest ciężki hat i smutna, bluesująca gitara. Bardzo soulpete'owy bit. Zwrotka Tostera została wycięta do osobnego numeru i położona na tym samym podkładzie, tylko w wersji 2.0 – zyskał jeszcze więcej ciężaru, bas został wyciągnięty na wierzch, a smutną gitarę zastąpiły, cóż, smutne skrzypce elektryczne. I smutne Hammondy. „Dobro”, i „Out-Raw” są w kwestii brzmienia oszczędne, a w kontekście nastroju – no nie zgadniecie, jakie.

Jest też „mlodosccc1” wyprodukowana wespół z matim275. To numer trochę żywszy, a to za sprawą potężnego werbla i agresywnego basu, ale nadal ciężki i bardziej dobijający do podłogi niż prący do przodu.

Oczywiście cały ten klimat można by było zbyć wzruszeniem ramion, gdyby bity stały na niskim poziomie – szczęśliwie nie stoją. Brzmią bardzo dobrze i soczyście – do tego mimo jednostajnego nastroju są od siebie tak różne, że nie nużą. Warto zwrócić uwagę na perkusje – zmyślnie ułożone, bardzo groovy, kiwające głową, udanie uzupełniane perkusjonaliami. Dobrze sprawdzają się też refreny – nieczęste (raptem w trzech numerach), ale zawsze dobre i balansujące ten duszny klimat swoją melodycznością („mlodosccc1”, „Licz na siebie”) lub charakterem („Ludzie ze stali”).

Pod kątem wykonawczym ten ten album przypomina mi trochę „Madvillainy” – numery często trwają po minucie-dwie, część z nich to jednozwrotkowce, nie mają rozbudowanych inter ani outer. Samo mięso: bit, zwrotka, ewentualnie refren, ewentualnie druga zwrotka, koniec, bez pierdolenia, następny numer. Tym sposobem ośmionumerowe wydawnictwo wybrzmiewa w siedemnaście minut. Nie jest to niestety format dla mnie, mimo miłości do undergroundu wolę, jak kawałki są rzeczywiście kawałkami, a nie szkicami, a płyty zostawiają coś więcej niż rozczarowujący niedosyt.

Z drugiej strony, jest coś uroczego w takim (modne słowo) bezkompromisowym podejściu, że rap to ma być rap, a nie jakieś kurwa muzykowanie. Pewnie stąd wzięło się to nie pompowanie numerów ponad miarę. O „Zatrutych blokach” zapamiętam i wrócę do nich w listopadzie, kiedy ten smętny klimat będzie w stanie opanować moje słuchawki z pełną mocą. Zwykle w okolicach początku jesieni odzywam się do bardziej rozgarniętych muzycznie znajomych z prośbą o polecenie czegoś na tę zamulastą porę roku. Dzięki, Ńemy – w 2020 już nie muszę tego robić.

2020-09-14

NY nie śpi, ale to akurat przespał: "Loud Dreams Vol. 1" (Sean C & LV)

Sean C & LV przedstawiają się na swoim profilu instagramowym jako „production team behind most of your favorite songs”. Ktoś może nazwać to butą, a ja myślę, że dobrze, że o tym piszą, bo przecież są obrzydliwie niedoceniani.

Zrozummy się tu dobrze: rzadko słyszę, żeby ksywy Sean C & LV widniejące na tracklistach powodowały u kogoś szybsze bicie serca. Smutna sprawa, wszak wspólne CV ziomków jest całkiem zacne – lwia część „American Gangster” Jaya-Z, „The Big Doe Rehab” Ghostface'a, obecność na CDkach Ice Cube'a, Raekwona, The Roots czy Taliba Kweli. A gdyby jeszcze wziąć pod uwagę solową działalność Seana C – bardziej aktywnego z dwójki – to trzeba by dorzucić jeszcze co najmniej drugie tyle, z „Can't Knock the Hustle” na czele. No i nie zapominajmy, że lada dzień wychodzi trzecie solo Black Thoughta (i pierwsze jako pełnoprawny album, po dwóch EPkach) przez Seana wyprodukowane.

No podsumowując, koledzy strasznie są olewani przez FANÓW RAPU.

Wydane w 2014 „Loud Dreams Vol. 1” zapewne miało tę sytuację zmienić. Spójrzmy na tę obsadę – melduje się głównie Nowy Jork, zarówno dinozaury (między innymi Busta Rhymes, Raekwon, Jadakiss, Fabolous), jak i małolaty (A$AP Ferg), ale znalazło się też miejsce dla południa (Bun B, Big K.R.I.T., Devin the Dude), są wokaliści (CharlieRED, Angela Hunte), sekcja dęta (Hypnotic Brass Ensemble) i nawet poeta J. Ivy.

To, co najbardziej uderza na „Loud Dreams Vol. 1” to to, jak idealnie dopasowano gości do bitów. Tutaj, poza pojedynczymi wyjątkami, nie ma zaskoczeń, niespodziewanych kooperacji, żadnych prób wybicia raperów z ich stref komfortu – wszyscy brzmią tak naturalnie, jakby to wcale nie był album producencki, tylko składanka numerów żywcem wyjętych z ich własnych wydawnictw. I to wcale nie jakiś wypełniaczy.

I tym sposobem Jadakiss i Fabolous (choć w towarzystwie Buna B, to akurat ciekawy zestaw) ładują się na masywny, bardzo nowojorski kawał bitu, z mocną stopą i zawodzącym dęciakiem w tle. Podobnie dzieje się w kawałku Raekwona, tylko że jeszcze surowiej – można się poczuć, jakby był '95 i właśnie wychodził „Only Built 4 Cuban Linx...”. Busta Rhymes dostał oldskulowo bujający podkład z prostym, cyrkowym saksofonem, na tle którego swobodnie sobie krzyczy te swoje YO w kółko. Zjarane trio w składzie Devin the Dude, Asher Roth i Smoke DZA snują swoje zielone opowieści na produkcji żwawej i wesołej, ale jednak zadymionej, raczej relaksującej niż podnoszącej dupę. Na zupełnie przeciwnym biegunie jest wspólne dzieło Pushy T i A$AP Ferga – to już bardziej paranoja na bangerowo, dużo dziwnych, przerywanych odgłosów oraz nieprzyjemny, skwierczący, jakby dopiero co zdjęty z patelni bass. Ktoś się jeszcze nudzi? To co powiecie na dubowy, skąpany w delayach numer z Angelą Hunte?

Goście czują się jak ryby w wodzie, ale nie mam wrażenia, że naszym dzielnym producentom jest niewygodnie w którejś ze stylistyk, bo w każdą wchodzą naturalnie. Wszędzie zabierają swoje przyduszone, ciężkie brzmienie z wysuniętą na wierzch sekcją rytmiczną. Czuć, że te bity miały przede wszystkim bujać, bo to właśnie perkusje (często żywe!) i basy stanowią ich najważniejsze elementy, a melodie rozmyto i przesunięto w tła. Są dość proste, ale jednocześnie spełniają swoje podstawowe zadanie – pozwalają bitom płynąć i rzadko odwracają uwagę od masywnych sekcji. O chwytliwość dbają zaś raperzy i wokaliści – większość numerów ma dobre, śpiewane refreny.

Teraz, kiedy po sześciu latach od premiery odświeżam sobie „Loud Dreams Vol. 1”, jest mi szkoda, że nadal nie doczekaliśmy się kontynuacji, która zastąpiłaby tę dumnie wyprężoną jedynkę w tytule. Jeśli dobrze kojarzę, to poza jakimiś nieśmiałymi zapowiedziami w stylu „kiedyś tam będzie” nie dostaliśmy nic, co wskazywałoby na postępy w pracach. Tutaj raperzy po prostu brzmią, jakby się świetnie bawili nagrywając numery dla Seana C & LV – na żadnej znanej mi płycie producenckiej nie jest to aż tak wyraźne. Jak na tak przemyślany projekt (żadnego wypełniacza!), „Loud Dreams Vol. 1” zdecydowanie zasługiwało na większy rozgłos – dla otwartego fana nowojorskiej szkoły produkcji jest jak znalazł.

2020-08-30

Pomiędzy drugą a czwartą w nocy: 808bros - Your Neck May Hurt


Po seansie z „Your Neck May Hurt” szyja może faktycznie boleć, ale uszy powinny być usatysfakcjonowane.

To, że mam sentyment do duo producenckich nie będzie niespodzianką dla nikogo, kto spojrzy na górę tego bloga i dojrzy tam takie nazwy, jak The Ummah, Sean C & LV czy Neptunes (w sumie jeszcze mógłbym połączyć Alchemista i Oh No w Gangrene, dopiero teraz na to wpadłem, ech). Na wstępie 808bros mają zatem u mnie propsa za samo bycie bitmejkerskim tandemem i pozytywne skojarzenia, jakie taki układ niesie. Zajawka ze wspólnego klejenia bitów, wzajemna nauka, pomysły, na które „sam byś nie wpadł” i tak dalej, tego typu rzeczy. To wszystko pobrzmiewa też na „Your Neck May Hurt” – słychać tu dobre warsztaty obu kolegów, słychać też nieustanne przerzucanie się pomysłami. Ale o tym za moment.

Najpierw parę słów o samych bohaterach dzisiejszej recy. 808bros to LOAA i Gedz – efekty ich współpracy możemy podziwiać od 2018, w którym wyszło „247365”, zjawiskowe CD tego ostatniego. Produkcja tamtego krążka, za którą w głównej mierze odpowiadali właśnie 808bros, choć jeszcze nie podpisujący się tą nazwą, to temat na jakieś dłuższe wypracowanie. Nie była jeszcze idealna, ale już zapadała w pamięć – wyróżniała się światowością, pomysłowością, jednoczesną prostotą i złożonością. Nic dziwnego, że po tamtym albumie skrzynki obu kolegów zapewne zatkały się od zamówień na bity, co sugeruje pokaźna liczba kawałków z 2019 i 2020 wyprodukowanych już jako 808bros. W międzyczasie chłopcy zdążyli się rozwinąć i to, co na „247365” było jeszcze niedoskonałym zalążkiem (cierpiącym głównie na nadmierne skomplikowanie), obecnie jest już pełnoprawnym tworem.


No bo powiedzmy sobie szczerze – „Your Neck May Hurt”, pomimo paru słabszych momentów, zwyczajnie wymiata. To niecałe pół godziny basowej sieki z ciężkim, klubowym groovem i dobrymi pomysłami. Bez problemu rozpierdoli parkiet i samochód. LOAA dostarczył bogate tła, Gedz szczyptę melodii, do tego jest jeszcze gościnny udział człowieka-bangera P.A.F.F.a, a całość masteruje dobry ziomek Robert Dziedowicz.

Trafioną wizytówką jest już otwierający całość „ASSQUAKE” (wszystkie tytuły CAPSLOCKIEM) – odrobinę jamajski vibe, dużo fruwających, pociętych wokali, charakterystyczna 808brosowa perkusja. Warto zwrócić uwagę na kwaśny syntezator z 1:11 i na to, jak krótko z nami zostaje. Może na innym albumie ta melodia grałaby pierwsze skrzypce, ale tu nie ma na to czasu, trzeba pilnie zasypać słuchacza setką innych dźwięków i pędzącym rytmem.

Szukasz dobrych dropów? To odpal najlepszy na płycie, tytułowy „YNMH”, który po agresywnym, klubowym buildzie atakuje bardzo klasycznym rapowym bitem z podręcznikowo ułożoną perką i staroszkolnym breakiem, tyle że przyozdobionym wierzgającym basem, napędzającymi całość perkusjonaliami na dwa i odrobiną glitchy. W drugiej połowie numer na chwilę przyspiesza, pojawiają się (znowu) jamajskie sample oraz nieśmiertelny Amen Break, a końcówka ponownie spowalnia i odlatuje w jakieś southowe klimaty pokolorowane wobblem. Dużo smaczków, dużo polotu, dużo frajdy.


Albo weźmy takie „BIMB”. Ten numer wyróżniają plemienne bębny dodające utworowi dużo przestrzeni, a do tego pasujące do głównej melodii granej na syntetyku przypominającym jakiś proto-flet. W połowie kawałka motyw się obniża i chowa, a pierwszy plan przejmują gęste, przemysłowe, otwarte haty do wtóru zapętlonych sampli wokalnych.

Dobrze wypadł także kawałek z P.A.F.F.em – strzelam, że jego udział to przede wszystkim charakterystyczne haty i build oraz pozbawiony werbla drop za połową. Wrażenie robi też główny bit z delikatnie przesuniętym akcentem.

Rozczarowań na płycie nie ma zbyt wiele. „I'M DIFFERENT” to jeden z tych numerów, które odpalone w nocy za kółkiem przenoszą w inny wymiar, ale na tle reszty „Your Neck May Hurt” uderza to, jak wiele ciekawych rzeczy dzieje się w końcówce (ejtisowe syntezatory!), a jak mało w dłużącym się środku. Nie przemawia do mnie też aranżacja, która brzmi, jakby numer miał dwa outra – jakby po pierwszym producenci stwierdzili, że jeszcze trochę pociągną temat. W ogóle zakończenia to chyba jedyna pięta achillesowa 808bros, bo outro całej płyty też jest średnie – plastikowe, nudne „4AM” ma wszystko to, co reszta albumu, poza charakterem i dopracowaniem.

„Your Neck May Hurt” zawiera łącznie osiem kawałków i trwa raptem 29 minut, ale nie zostawia niedosytu. Numery pękają od dźwięków, groove się leje, a myśl o tym, co w klubach będą wyczyniać basy, będzie ekscytująca nawet dla kogoś, kto przesłucha ten album na słuchawkach za 10 złotych. Jeśli nudzisz się podczas długich jazd furą albo myślisz już o muzyce na post-covidową domówkę, to 808bros właśnie dostarczyli to, czego potrzebujesz.

2020-08-19

Szkoda byłoby przegapić #3: God Colony, BOKUN, Kidd x BROKN FLWRS

Dawno nie było nowej dawki ciekawych płyt (około)rapowych. No to teraz będzie.

God Colony – Cult


Nie sposób skleić odcinek „Szkoda byłoby przegapić” bez jakiejś dziwnej ćpalni. Dziś tę rolę spełnia „Cult”, pierwszy długograj producenckiego duo z Londynu – God Colony.

Osią „Cult” jest całkiem prawilny hip-hopowy wajb, ale żeby było ciekawiej, God Colony zasypali go grubą warstwą indrustrialu. Do tej rapowo-mechanicznej bazy dodają to, co im akurat strzeli do głów – w zależności od numeru może to być wojskowa marszowość odlatująca w niepokojący bad trip („Rebel Boy Soldier” z najbardziej znanym raperem z tej gromadki, Mykki Blanco), mogą być pasażowe, płynące syntezatory („The Real”), może być klaustrofobia i niepokój („Etiquette”, „Control”, „Places in My Head”) albo roztańczony rytm z bogatymi perkusjonaliami, pchającymi numer w popową stronę („Please”). Znalazło się też miejsce na hiciora – „Girls” to wymiatacz z mocnymi, wręcz stadionowymi bębnami i przebojowym zaśpiewem.

Słuchając „Cult” mam w głowie jakiś podziemny, ciemny i zadymiony klub z muzyką... cóż, klubową, ale przerywaną dziwnymi dźwiękami zza ściany. Może po drugiej stronie działa fabryka? A może sąsiedzi robią remont? Nie, to niemożliwe, przecież jest druga w nocy. Ja nie mam pomysłu, sprawdź „Cult” i sam wymyśl, co może być za tą cholerną ścianą.


Posłuchaj sobie:

BOKUN – Piliada


Idzie żarcik: co jest mniej wdzięczne od robienia rapu w Polsce? Robienie męskiego R&B w Polsce. To nie jest śmieszne.

Nie a serio. Pawła Bokuna kojarzyłem oczywiście z Młodych Wilków i z paru świetnych featuringów (Oer, Oxon – oba zajebiste, podobnie jak solowy numer na MW), ale, shame on me, nigdy jakoś nie znalazłem w sobie wystarczająco dużo determinacji, żeby sprawdzić jego autorski materiał, do dziś nie słyszałem nawet „Ulicznego psa” (podwójny shame on me). No i tak się mijałem z Pawłem aż do premiery „Piliady”, przy okazji której dałem się opętać rewelacyjnemu, lekko elektronicznemu singlowi „Nie pożyczaj”.

Początek „Piliady” jest bardzo R&B'owy (tak się to odmienia?), ale im dalej, tym ciekawiej – w „Zerze” surowa perkusja wije się po trapowemu, „Dlaczego” idzie ostrożnie w funk, „Szukam” to spokojna kołysanka, a „Karate” podszyto brudem i niepokojem i zamknięto czterosekundową, przeszywającą piszczałą, bo czemu by nie. No i nie można zapomnieć o „Cały czas”, pierwszym bardziej energicznym przebudzeniu płyty z – ponownie – zjawiskową końcówką.

Kiedy Bokun-producent dobywa tych różnych stylistyk, Bokun-wokalista w pocie czoła pracuje nad ripitowalnością albumu. Paweł o wiele więcej śpiewa niż rapuje (a nawet jak rapuje, to i tak podśpiewując, choć zdarza mu się pocisnąć zjawiskowo – druga zwrotka „Coś”) – i świetnie, bo ma dobry warsztat i miękki, pasujący do klimatu głos. A w sumie przede wszystkim ma łeb do melodii. Ciężko wybrać najlepszy refren, bo wszystkie wymiatają i wszystkie chce się nucić. Pozostaje mi posypać głowę popiołem i obiecać sobie, że po „Piliadzie” nie przegapię już żadnego nowego materiału od Bokuna.

Posłuchaj sobie:
BOKUN – Nie pożyczaj
BOKUN – List

Kidd x BROKN FLWRS – Rytuały przejścia


„Rytuały przejścia” zaczynają się wschodem słońca beztroskie „Cokolwiek” jest jak uśmiechnięty diler oferujący pierwszą działkę za darmo. Nie, młody, dalej wcale nie ma ciężkiej, gorzkiej płyty, no skąd.

Na biegunie przeciwnym do „Cokolwiek” czyha „Mówię im”, najsmutniejszy kawałek na płycie, ze smętnym, płaczącym samplem w refrenie (z obniżonym strojem – tak, jak to BROKN FLWRS lubi) i „schodzącym”, rozmytym motywem. Reszta płyty jest nastrojowo rozcapierzona między „Cokolwiek” a „Mówię im”, ale jednak bliżej tego drugiego – na porządku dziennym są mozolne tempa, perkusje raczej przybijające do gleby niż bujające głową oraz szwędające się, nocne syntetyki. Słychać też zamiłowanie producenta do przeciągłych motywów, przy których czasem ciężko stwierdzić, czy toto grane, czy samplowane i przejechane setką efektów.

Przez niemal całą płytę BROKN FLWRS trzyma się raczej w tle. Kidd swoje wrażenia z dorosłości i konfrontacje z otoczeniem opisuje tak gęsto, że to odczucie nie mija nawet przy niemym refrenie „Zdalnie”, w którym producent rozwija aranżacyjne skrzydła. A kiedy w czterech numerach do głosu dochodzi spoken wordowa natura Wojtka, BROKN FLWRS usuwa się jeszcze bardziej w cień i daje wybrzmieć deklamowanym puentom. A teraz plot twist – ani przez chwilę nie pomyślałem, że coś tu jest nie na miejscu. Relacja między raperem a producentem brzmi bardzo naturalnie – chociaż treść jest obfita, to nie czuć, żeby to Kidd dyrygował płytą, wszystko odbywa się na zasadzie koleżeńskiej współpracy. Mimo ciężaru muzyki i tekstów świetnie się tego słucha, to album na wiele skupionych sesji z wyłuskiwaniem szczegółów w obu sferach.

Kidd x BROKN FLWRS – Mówię im (feat. Alex)
Kidd x BROKN FLWRS – Zdalnie

2020-07-29

Siema, hip-hop: Zioło - Rzecz after rzecz



21 października 2019.

Bankowo słyszałeś tę anegdotę, że każdy Amerykanin umie precyzyjnie powiedzieć, co robił 11 września 2001, kiedy dotarły do niego wieści o zamachach. Ja umiem precyzyjnie powiedzieć, co robiłem 21 października 2019 wieczorem – otóż wracałem sobie z warszawskich Hybryd, z absolutnie wspaniałego koncertu De Statt. Na luzaku jeden z najlepszych koncertów w tamtym roku. Z klubu wyszedłem bogatszy o koszulkę, trzy płyty i chwilę rozmowy z wokalistą. Do szczęścia brakowało już tylko zaspokojenia gastrofazy, na szczęście kebsy przy metrze Świętokrzyska działały jak zwykle.

Zamówiłem. Stoję w kolejce. De Staat. Koncert. Zajebisty koncert. Szczęśliwy. Zmęczony. Alkohol. Gastro. Głodny, Jezu. Gastro. Dajcie kebsa. Telefon. SMS. Mateusz Osiak. „Zioło...”. Zioło CO?

Dzień później na peju Konwertera dźwiękowo-tekstowego przeczytałem wspomnienie Zioła i znowu, tak samo jak wcześniejszego wieczoru, poczułem się, jakby umarł mi brat. Parę lat wcześniej bawiło mnie, że kiedy odszedł Dio, to ludzie byli jak „Ojejku, zmarł typ, który mnie wychował, tak mi smutno”. Myślałem sobie, że to głupie, że śmierć jakiegoś artysty, nawet tak zasłużonego, prowokuje do płaczu i ogólnie do bycia skapcaniałym. Jak zwykle, rzeczywistość przyszła i zweryfikowała moje poglądy. Moim Dio był Zioło.


A teraz robimy fast forward do teraźniejszości. Mamy lato 2020 i nie zgadniecie, co się stało – dysk Michała okazał się wypełniony niewypuszczonymi bitami, więc jego ekipa Rób Rzeczy (podejrzewam, że przede wszystkim BROKN FLWRS) skleiła z nich beattape.

Pierwsze, oczywiste skojarzenie, to pośmiertny album Zjawina („Wszystko jedno” z 2012). Zarówno na tamtym projekcie, jak i na „Rzecz after rzecz” (swoją drogą – kapitalny tytuł, sam Zioło pewnie byłby dumny) słychać pewną „roboczość”, szkicowość. Ciężko nie odnieść wrażenia, że to nie jest ostateczny, domknięty materiał. Tu miało się coś jeszcze dziać, te miejscami króciutkie (czasem minuta, czasem dwie) bity miały pewnie być pokolorowane – może wokalem? A może bardziej rozwiniętym aranżem? A może bardziej „albumową” formułą? Prawie wszystkie cierpią na brak outer, po prostu urywając się na końcu któregoś taktu. No nic, dywagacje odstawmy na cztery akapity dalej, na razie skupmy się na tym, że „Rzecz after rzecz” dojechała do nas w postaci takiej, a nie innej.


Kto słyszał dotychczasowe produkcje Zioła, ten nie będzie zaskoczony klimatem tego beattape'u. Bity są przebojowe, pachną trochę Timbalandem i ogólnie mainstreamem sprzed piętnastu-dziesięciu lat (te werblowe przejścia w „Dianoxethamine”, no przecież to jest 2008 jak żywy), ale wszystkie zawierają charakterystyczny stempel Zioła, nie do pomylenia z czymś innym. To głównie wszędobylska elektronika – choć Zioło obficie korzysta z sampli, to przeważnie zostały mocno przetworzone albo zepchnięte do teł (a najczęściej i jedno, i drugie), a główne melodie zwykle grają syntezatory o charakterystycznych, kwaśnych barwach. Znalazło się też miejsce na tak lubiane przez Zioła ośmiobity („Bounce”, „Loonatic”, „Sail”).

Rozpoznawalny jest również „syrenowy” sposób komponowania melodii. Te często wiją się z góry na dół, układając się w motywy i dziwaczne, i chwytliwe. Jeśli nie chcecie, żeby linie z „One of These Ol' Days 2” czy „Dianoxethamine” chodziły wam po głowie całymi godzinami blokując miejsce na cokolwiek innego, to poszukajcie sobie jakiegoś mniej wwierającego się w łeb projektu.

Kawałków jest 17 i gdyby chcieć szukać minusów tego beattape'u (oprócz miejscami trochę zbyt plastikowego brzmienia), to właśnie w objętości. Jak już wspomniałem, bity bywają krótkie, a że niemal wszystkie są bardzo intensywne i napakowane dźwiękami, już w połowie odsłuchu czuć przesyt. Ja ogólnie uwielbiam ten przebodźcowany sposób produkcji – dla mnie to jest wręcz zaleta – ale całość naprawdę wymaga dużego skupienia i wielu odsłuchów. Zewsząd atakują earwormowe, żebrzące o skrawek uwagi, bezwstydnie hitowe melodie. Klimat zmienia się jak w kalejdoskopie, raz jest baunsowo, raz jest dynamicznie, raz jest smutno i zamulasto, a raz jest przećpanie i krzywo. Początek płyty to staroszkolne klimaty z odrobiną reggae („Dome”), środek żeni abstrakcję z bangerozą („Humma 2”, „Keeping Calm”), a ostatnie dwa numery delikatnie jazzują. Wszystko to przeplatane rzeczami z zupełnie różnych parafii. Bałagan jak chuj, ale nikt nie obiecał, że będzie łatwo, zwłaszcza biorąc pod uwagę szkicowy, pośmiertny charakter „Rzecz after rzecz”. Poza tym – te produkcje są na takim poziomie, że wiele można im wybaczyć.


Otwarte pozostaje pytanie, czy przed wydaniem „Rzecz after rzecz” nie można było trochę ogarnąć tego chaosu. Odwołując się jeszcze raz do „Wszystko jedno” Zjawina – jeśli dobrze pamiętam, to L-Pro, który sprawował pieczę nad tym materiałem po śmierci Bartka, zadbał o to, żeby wrażenie szkicowości pozostało, ale jednocześnie trochę podpimpował niektóre produkcje. Tymczasem numery z „Rzecz after rzecz” nie brzmią, jakby ktoś w nich grzebał – wygląda na to, że Rób Rzeczy zdecydowali się nie ingerować w żadnym stopniu w pomysły Zioła. Choć osobiście chętnie usłyszałbym pośmiertną twórczość Michała zamkniętą w jakąś mniej przypadkową formę, to pomysł z zostawieniem tych bitów bez zmian jest odważny i, nazwijmy to, szlachetny.

Można również zapytać: Dla kogo to jest beattape? Otóż jest to beattape dla każdego, kto lubi instrumentalny hip-hop. Mnogość nastrojów jest tak duża, że przemówi do wszelkiej rapowej głowy. Jeśli szukasz muzyki, która będzie ci długo służyć i przez jej absurdalną przebojowość będzie ci ciężko ją zdjąć ze słuchawek, to... na co właściwie czekasz? „Rzecz after rzecz” pyta, kiedy go wreszcie posłuchasz.

2020-07-06

Rap nie śpiewanie: Oxon/Sarnvla - Lifter


Tak sobie myślę, że jeśli „Lifter” miał mnie podnieść na duchu, to coś poszło nie tak.

Mamy tu MC na miarę 2020. Takiego, który bez problemu rozbujałby publikę nawet grając w zakładzie pogrzebowym. Który poleci i pod klasykę, i pod trapy, i technicznie, i prosto, wymyśli chwytliwy refren, czysto go zaśpiewa, a do tego da się polubić jako człowiek. Mamy również wszechstronnego producenta. Młodego stażem, ale już mogącego sobie wpisać w CV choćby ostatni BonSoul. Bez problemu dogra ci żywą gitarę, klawisze, wpadnie na dobry pomysł na mostek i ogólnie na każdym kroku zdradza osłuchanie i szerokie horyzonty. Na wspólnym wydawnictwie tej dwójki od pierwszego numeru lecą wióry – słychać, że panowie dobrze się kumają nawzajem i że chemia między nimi jest prawidłowa.

Brzmi jak przepis na kopalnię hiciorów? Owszem, brzmi. Szkoda tylko, że i Oxon, i Sarnvla najwidoczniej uwierzyli, że „Lifter” faktycznie kopalnią hiciorów będzie, a następnie skomponowali płytę dookoła tego wierzenia. Chociaż słowo „skomponowali” jest akurat trochę nie na miejscu, bo sugeruje przemyślenie, dopracowanie, poddanie refleksji. Czyli rzeczy, których akurat na „Lifterze” nie słychać.

Album jest różnorodny, a w poszczególnych utworach dzieje się dużo – są najeżone przejściami, zmianami bitów, rozbudowanymi instrumentariami. I owszem, polot i wszechstronność obu autorów robią wrażenie, tylko że część patentów jest trafiona w środek traczy, część działa na szkodę kawałków, a część tak właściwie nie służy za bardzo niczemu oprócz wywołania pustego efektu „wow”. Im dłużej słucham tego projektu, tym wyżej kiełkuje w mojej głowie myśl, że przydałby się tu jakiś zewnętrzny producent wykonawczy. Taki, który powiedziałby Oxonowi i Sarnvli, co służy tym – bądź co bądź – PIOSENKOM, a co nie. Taki, który pozwoliłby temu albumowi dojrzeć. Odfiltrowałby to, co efekciarskie od tego, co faktycznie potrzebne.


W obecnej formie „Lifter” to kompilacja spektakularnych wzlotów i nie mniej spektakularnych upadków. Zapytacie mnie o wzloty? To ja wam odpowiem – spójrzcie przede wszystkim na trzecią zwrotkę „Własnego lotu”, w której świetny, bulgoczący bas skutecznie ożywia aranż. Jest tam groove, jest życie, noga chodzi, głowa się buja. Dobrze wypada najsurowszy na płycie „Jestem śmieciem” z odrobinę SoulPete'ową szkołą produkcji (te otwarte haty! Ten werbel! Te porozrzucane, skąpane w delayu okrzyki!). Klimat jest duszny, melodia oszczędna, refren będę krzyczał na koncercie jak głupi, całość prze do przodu. „Kocham, kocham” z kolei ma kapitalny, funkowo-dyskotekowy, automatycznie chwytający sampel w refrenie, a raper uroczo sobie nuci w outrze. Fani gitar dostają „Tlen” i jego dynamiczne, dobrze zarapowane zwrotki z udanymi mostkami. Nie sposób przemilczeć „Złączonych w czasie”, co jest o tyle istotne, że podczas pierwszych odsłuchów ten numer mi trochę wyleciał drugim uchem, ale po czasie uważam go za chyba najbardziej satysfakcjonujący track z tego CD. Zwrotki chwytają za serce (bo traktują o ważnych rzeczach i są ładne), przejście w połowie kawałka się sprawdza, a za masujący bas i za refren Sarnvla powinien dostać order.

Zapytacie mnie o upadki? Cóż, na pewno trzeba wyróżnić numer „W siną dal”, czyli, według słów Oxona, „Pierwszą westcoastową szantę w Polsce”. Imprezowy kawałek ugryziony z perspektywy barmana, w klimacie westcoastowo-szantowym? Super patent! Niestety położony został na tak obrzydliwie generycznym westowym bicie, że brzmi jak parodia. No i oczywiście, skoro to west coast, to na koniec obowiązkowo pokolorowano go piszczałą – ale ta zamiast grać dobrą melodię, wije się chaotycznie i jest tak absurdalnie głośna, że zagłusza fajny przecież refren, cholera wie po co. Grrracz w „Szafie pełnej kicksów” Gedza pokazał, jak to powinno wyglądać, i zrobił to za pomocą dziesięć razy mniejszej liczby nut.

Kawałek tytułowy rozwija się niespiesznie i początkowo obiecuje coś szlachetnego, wycyzelowanego, ale to wrażenie mija z którymś z kolei niepotrzebnym, hamującym dynamikę przejściem. Oprócz niepotrzebnych przejść mamy tu również refren, który jest nachalnie stadionowy i radiowy, co można byłoby jakoś wybaczyć, gdyby jeszcze do tego był przebojowy. No ale niestety – za dużo pary poszło w napisanie i wyeksponowanie usilnie hitowej linii, a za mało w zrobienie po prostu dobrego kawałka muzyki. I jeszcze ta patetyczna gitara na koniec, Jezus Maria. Muzyka przez zbyt wielkie M.


Ktoś mógłby mi wytknąć, że wśród pochwał wymieniłem ponad pół płyty, a zjechałem raptem dwa numery, więc czemu niby narzekam. Rzecz w tym, że nawet tym lepszym kawałkom daleko do ideałów.

Sarnvla (może przez swoją instrumentocentryczność?) miewa problemy z perkusjami. Mimo że potrafi zrobić dobry bit oparty na perce („Jestem śmieciem”), to zdarza się, że brzmi ona sztucznie, jak jakiś niechciany, uciążliwie konieczny element podkładu. Ta z „Własnego lotu” nie klei się do reszty bitu, ani stopa, ani werbel niezbyt dobrze się tam odnajdują. Podobnie dzieje się w „Tlenie” – może dźwięk snare'a powinien być bardziej naturalnie „perkusyjny”, a nie plastikowo-ciężki, skoro całość jest tak żywo rockowa? Zresztą ten kawałek, chociaż pomysłowy (tamburyn!), to wydaje się drapieżny na pół gwizdka.

Skoro o „Tlenie” mowa – bardzo fajnie, że Oxon śpiewa chwytliwy refren, ale nie obraziłbym się, gdyby mniej prężył mięśnie strun głosowych na rzecz zbicia trochę wskazówki na przypałometrze. Rozumiem konwencję, lecz wystarczy sięgnąć do jego własnej dyskografii („Jinchuuriki”), żeby znaleźć lepsze pomysły na okołorockowe zaśpiewy. Również „Kocham, kocham”, które wyżej chwaliłem za refren i końcówkę, jest początkowo ciężkie do przełknięcia, bo to sklejka trzech różnych bajek, gdzie każda zwrotka szydzi z innej stylistyki. Jaką to niesie korzyść dla kawałka i jego słuchalności – nie wiem. „Własny lot”, poza szaloną trzecią zwrotką, jest raczej nijaki.

Gdyby ktoś mnie zapytał, czy Oxon i Sarnvla są w stanie nagrać o wiele lepszy materiał niż „Lifter” to bez sekundy zawahania odpowiedziałbym, że tak. Obaj mają horyzonty i umiejętności niezbędne do robienia wielkich rzeczy. Myślę jednak, że w tym przypadku ta szerokość horyzontów (oraz wynikająca z niej nadpodaż pomysłów) okazała się przekleństwem. Wyobrażam sobie, że kiedy panowie siedzieli na kwadracie Oxona i dzielili się pomysłami na kawałki, o wiele za dużo było między nimi pstrykania palcami z zajawki i powtarzania „O tak, zajebisty pomysł, dorzućmy do tego numeru JESZCZE to”, a za mało „Nie, daj spokój, nie chcemy tego przekombinować, to mają być dobre piosenki, a nie masturbacja własnymi ambicjami”. Nie pomagają wypływające tu i ówdzie problemy z brzmieniem. Z „Lifterem” raczej się nie spotkamy na liście roku, ale nie mogę się doczekać, co panowie zaproponują na kolejnych – nie mam wątpliwości, że lepszych – projektach.