2020-09-14

NY nie śpi, ale to akurat przespał: "Loud Dreams Vol. 1" (Sean C & LV)

Sean C & LV przedstawiają się na swoim profilu instagramowym jako „production team behind most of your favorite songs”. Ktoś może nazwać to butą, a ja myślę, że dobrze, że o tym piszą, bo przecież są obrzydliwie niedoceniani.

Zrozummy się tu dobrze: rzadko słyszę, żeby ksywy Sean C & LV widniejące na tracklistach powodowały u kogoś szybsze bicie serca. Smutna sprawa, wszak wspólne CV ziomków jest całkiem zacne – lwia część „American Gangster” Jaya-Z, „The Big Doe Rehab” Ghostface'a, obecność na CDkach Ice Cube'a, Raekwona, The Roots czy Taliba Kweli. A gdyby jeszcze wziąć pod uwagę solową działalność Seana C – bardziej aktywnego z dwójki – to trzeba by dorzucić jeszcze co najmniej drugie tyle, z „Can't Knock the Hustle” na czele. No i nie zapominajmy, że lada dzień wychodzi trzecie solo Black Thoughta (i pierwsze jako pełnoprawny album, po dwóch EPkach) przez Seana wyprodukowane.

No podsumowując, koledzy strasznie są olewani przez FANÓW RAPU.

Wydane w 2014 „Loud Dreams Vol. 1” zapewne miało tę sytuację zmienić. Spójrzmy na tę obsadę – melduje się głównie Nowy Jork, zarówno dinozaury (między innymi Busta Rhymes, Raekwon, Jadakiss, Fabolous), jak i małolaty (A$AP Ferg), ale znalazło się też miejsce dla południa (Bun B, Big K.R.I.T., Devin the Dude), są wokaliści (CharlieRED, Angela Hunte), sekcja dęta (Hypnotic Brass Ensemble) i nawet poeta J. Ivy.

To, co najbardziej uderza na „Loud Dreams Vol. 1” to to, jak idealnie dopasowano gości do bitów. Tutaj, poza pojedynczymi wyjątkami, nie ma zaskoczeń, niespodziewanych kooperacji, żadnych prób wybicia raperów z ich stref komfortu – wszyscy brzmią tak naturalnie, jakby to wcale nie był album producencki, tylko składanka numerów żywcem wyjętych z ich własnych wydawnictw. I to wcale nie jakiś wypełniaczy.

I tym sposobem Jadakiss i Fabolous (choć w towarzystwie Buna B, to akurat ciekawy zestaw) ładują się na masywny, bardzo nowojorski kawał bitu, z mocną stopą i zawodzącym dęciakiem w tle. Podobnie dzieje się w kawałku Raekwona, tylko że jeszcze surowiej – można się poczuć, jakby był '95 i właśnie wychodził „Only Built 4 Cuban Linx...”. Busta Rhymes dostał oldskulowo bujający podkład z prostym, cyrkowym saksofonem, na tle którego swobodnie sobie krzyczy te swoje YO w kółko. Zjarane trio w składzie Devin the Dude, Asher Roth i Smoke DZA snują swoje zielone opowieści na produkcji żwawej i wesołej, ale jednak zadymionej, raczej relaksującej niż podnoszącej dupę. Na zupełnie przeciwnym biegunie jest wspólne dzieło Pushy T i A$AP Ferga – to już bardziej paranoja na bangerowo, dużo dziwnych, przerywanych odgłosów oraz nieprzyjemny, skwierczący, jakby dopiero co zdjęty z patelni bass. Ktoś się jeszcze nudzi? To co powiecie na dubowy, skąpany w delayach numer z Angelą Hunte?

Goście czują się jak ryby w wodzie, ale nie mam wrażenia, że naszym dzielnym producentom jest niewygodnie w którejś ze stylistyk, bo w każdą wchodzą naturalnie. Wszędzie zabierają swoje przyduszone, ciężkie brzmienie z wysuniętą na wierzch sekcją rytmiczną. Czuć, że te bity miały przede wszystkim bujać, bo to właśnie perkusje (często żywe!) i basy stanowią ich najważniejsze elementy, a melodie rozmyto i przesunięto w tła. Są dość proste, ale jednocześnie spełniają swoje podstawowe zadanie – pozwalają bitom płynąć i rzadko odwracają uwagę od masywnych sekcji. O chwytliwość dbają zaś raperzy i wokaliści – większość numerów ma dobre, śpiewane refreny.

Teraz, kiedy po sześciu latach od premiery odświeżam sobie „Loud Dreams Vol. 1”, jest mi szkoda, że nadal nie doczekaliśmy się kontynuacji, która zastąpiłaby tę dumnie wyprężoną jedynkę w tytule. Jeśli dobrze kojarzę, to poza jakimiś nieśmiałymi zapowiedziami w stylu „kiedyś tam będzie” nie dostaliśmy nic, co wskazywałoby na postępy w pracach. Tutaj raperzy po prostu brzmią, jakby się świetnie bawili nagrywając numery dla Seana C & LV – na żadnej znanej mi płycie producenckiej nie jest to aż tak wyraźne. Jak na tak przemyślany projekt (żadnego wypełniacza!), „Loud Dreams Vol. 1” zdecydowanie zasługiwało na większy rozgłos – dla otwartego fana nowojorskiej szkoły produkcji jest jak znalazł.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz