2020-09-30

Straight from the underground: Ńemy - Zatrute bloki

Ńemy wydał EPkę. „Ńemy, zajebiście!” – powiedział ktoś. „Ńemy, to on żyje?” – powiedział ktoś inny.

Niełatwo mi pisać o kolejnym albumie Ńemego. Niełatwo, bo znowu trzeba rzucać te wszystkie utyskiwania na niedocenianie i bycie z boku sceny. Wypada napomknąć o tym, że debiutancki legal wyszedł nie gdzie indziej, a w Prosto, a po latach nie kto inny, a Sokół nazwał go najbardziej niedocenionym materiałem z tego labelu. Wypada też klepnąć formułkę, że ulubiony raper twojego ulubionego rapera, bo zna go lub słyszał o nim każdy siedzący w branży, tylko słuchaczy jakoś wiecznie brakuje.

Ale teraz sobie myślę, że Niemczykowi chyba podoba się taki status. On po prostu nie chce większego rozgłosu. Po czym wnoszę?, a po tym, jak wygląda jego dyskografia. Po wspomnianym debiucie w barwach Prosto, „Ń”, Ńemy wydał krótki „Skit” (niech no policzę, 24 minuty?). Potem była seria singli (w tym najgłośniejszy „Operation Raven Smoke” z Waldkiem Kastą), a następnie kolejna EPka, nagrana w całości po angielsku – „Yalp”. Zarówno „Skit”, jak i „Yalp” można kupić w dystrybucji cyfrowej, ale CDków w Empikach znaleźć nie sposób.

No przyznacie, że ta dyskografia nie sugeruje usilnych prób bycia na świeczniku.

Nawiasem mówiąc – można dojrzeć w niej pewną prawidłowość. „Ń” był wesoły, pstrokaty, bez oporów kłaniał się niskiej kulturze, rymom dla rymów, eksperymentom i melodiom naprawdę ofensywnie przypałowym, ale równie mocno chwytliwym. Następne albumy stopniowo zrywały z tą stylistyką i stawały się coraz mniej wystrzelone w kosmos, a coraz bardziej w punkt i prawilnie hip-hopowe.

W tę logikę wpisuje się bohaterka dzisiejszego wpisu, EPka „Zatrute bloki” (do przesłuchania i kupienia na Bandcampie). To materiał niemal wyłącznie producencki (Ńemy odzywa się tutaj tylko w refrenie jednego z numerów), nagrany z podziemnymi raperami. Jest paru bardziej znanych graczy (Klarenz, Bu, Karwel i Toster), ale ich też ciężko nazwać herosami mainstreamu. A klimat? Ciężki, osiedlowy, betonowodżunglowy.

Świetnie, że „Zatrute bloki” wyszły cztery dni po kalendarzowym początku jesieni. Będą akurat na łażenie po kałużach podczas przedwcześnie zapadniętych wieczorów. Słoneczko wychodzi tak naprawdę tylko przy singlu „Prawda zatrutych budynków”, w którym vibe jest oldskulowy, ale i wesoły, a sampel cięty żwawo. To tak naprawdę dwa bity dla zmyły złączone wspólną perkusją – Bu nawija na motywie trochę bardziej pogodnym, a Karwel na trochę bardziej nostalgicznym, ale generalnie klimat jest wspólny.

Poza singlem nie jest tak słonecznie. Już pierwszy numer zwiastuje, z czym będziemy mieli do czynienia – w „Świcie” Klarenz rapuje na bicie idealnie skrojonym pod niego, jest tu powolne tempo i smutny, pogubiony (zarówno w kontekście brzmienia, jak i melodii) motyw. „Ludzie ze stali” straszą głębokim basem, ciężkim tamburynem i smutno rzężącym, jazzowym saksofonem. Główna melodia jest prosta i grana pojedynczymi, rwanymi dźwiękami. Kawałek dalej – „Licz na siebie” to znów powolny, walcowaty numer, tylko że tym razem zamiast ciężkiego tamburynu i smutnego, jazzowego saksofonu jest ciężki hat i smutna, bluesująca gitara. Bardzo soulpete'owy bit. Zwrotka Tostera została wycięta do osobnego numeru i położona na tym samym podkładzie, tylko w wersji 2.0 – zyskał jeszcze więcej ciężaru, bas został wyciągnięty na wierzch, a smutną gitarę zastąpiły, cóż, smutne skrzypce elektryczne. I smutne Hammondy. „Dobro”, i „Out-Raw” są w kwestii brzmienia oszczędne, a w kontekście nastroju – no nie zgadniecie, jakie.

Jest też „mlodosccc1” wyprodukowana wespół z matim275. To numer trochę żywszy, a to za sprawą potężnego werbla i agresywnego basu, ale nadal ciężki i bardziej dobijający do podłogi niż prący do przodu.

Oczywiście cały ten klimat można by było zbyć wzruszeniem ramion, gdyby bity stały na niskim poziomie – szczęśliwie nie stoją. Brzmią bardzo dobrze i soczyście – do tego mimo jednostajnego nastroju są od siebie tak różne, że nie nużą. Warto zwrócić uwagę na perkusje – zmyślnie ułożone, bardzo groovy, kiwające głową, udanie uzupełniane perkusjonaliami. Dobrze sprawdzają się też refreny – nieczęste (raptem w trzech numerach), ale zawsze dobre i balansujące ten duszny klimat swoją melodycznością („mlodosccc1”, „Licz na siebie”) lub charakterem („Ludzie ze stali”).

Pod kątem wykonawczym ten ten album przypomina mi trochę „Madvillainy” – numery często trwają po minucie-dwie, część z nich to jednozwrotkowce, nie mają rozbudowanych inter ani outer. Samo mięso: bit, zwrotka, ewentualnie refren, ewentualnie druga zwrotka, koniec, bez pierdolenia, następny numer. Tym sposobem ośmionumerowe wydawnictwo wybrzmiewa w siedemnaście minut. Nie jest to niestety format dla mnie, mimo miłości do undergroundu wolę, jak kawałki są rzeczywiście kawałkami, a nie szkicami, a płyty zostawiają coś więcej niż rozczarowujący niedosyt.

Z drugiej strony, jest coś uroczego w takim (modne słowo) bezkompromisowym podejściu, że rap to ma być rap, a nie jakieś kurwa muzykowanie. Pewnie stąd wzięło się to nie pompowanie numerów ponad miarę. O „Zatrutych blokach” zapamiętam i wrócę do nich w listopadzie, kiedy ten smętny klimat będzie w stanie opanować moje słuchawki z pełną mocą. Zwykle w okolicach początku jesieni odzywam się do bardziej rozgarniętych muzycznie znajomych z prośbą o polecenie czegoś na tę zamulastą porę roku. Dzięki, Ńemy – w 2020 już nie muszę tego robić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz