2020-10-25

Szkoda byłoby przegapić #4: PlanBe, Twisted Insane, Voskovy & Mac Kay

W dzisiejszym odcinku „Szkoda byłoby przegapić” coś dla każdego. W programie mamy soundtracki na imprezę w klimacie retro, do dreptania po kałużach podczas jesiennego spaceru i do podczas pracy lub nauki.

PlanBe – PLANET PLANEK


Zastanawiałem się, czy wrzucać to CD do „Szkoda byłoby przegapić”, bo ktoś mógłby nie bez racji stwierdzić, że ciężko nazwać „PLANET PLANEK” przegapionym. Wyświetlenia robi, opinie zbiera dobre. Ale w sumie ten blog i tak nie ma żadnej mocy sprawczej, nikt tego nie czyta, więc mogę se tu wrzucić co mi się podoba. A podoba mi się wrzucenie tu nowego wydawnictwa od Planka, bo, bo... um... bo odbiło się o wiele mniejszym echem niż poprzednie, o.

Jeśli jesteś z tych słuchaczy, którzy muszą mieć przemyślane teksty i przekaz (hoho, ale zapomniane słowo), to znajdziesz tutaj dla siebie tyle, co na poprzednich płytach PlanaBe. Czyli nie za sporo. Ale jeśli chcesz dobrze brzmiącego CD w klimacie syntezatorowo-nocno-ejtisowym, świetnie zarapowanego i zaśpiewanego, a do tego bezlitośnie przebojowego, to jesteśmy w domu. W ogóle co to za lista producentów: Faded Dollars, Matheo, Favst, NoTime i Sir Michu. No przecież to jest jakiś bitmejkerski dream team dla płyty w takim klimacie. Bity są świetne, rozbudowane, nostalgiczne, pękate od basów i retro dźwięków (ten syntetyk w końcówce numeru tytułowego, skojarzenia z chiptunem same się nasuwają). PlanBe z kolei brzmi na nich nie jak raper, a kolejny instrument. Przykłady? Refren w „Smaku” jest tak elegancko sklejony z podkładem, że ciężko uwierzyć, że nie wyszedł spod ręki producenta. Z kolei ten z „Berka” jest bezczelnie earwormowy, słuchałem tego dziesiątki razy i nadal nie mam dość. Ujmuje rozśpiewanie „VHS” i „Najgorszego numeru”. Z minusów – środek płyty jest trochę nudniejszy niż jej początek i koniec, ale nie szkodzi.

Powiedzieć, że „PLANET PLANEK” to najlepsze, co nagrał PlanBe, to jak nic nie powiedzieć.

Posłuchaj sobie:
PlanBe – Berek
PlanBe – Smak

Twisted Insane – The Tales of Michael Johnson


Nigdy jakoś na poważniej nie słuchałem Twisty, bo mnie wkurwiało, że jego płyty to właściwie dwie-trzy bomby opakowane kilkunastoma nudnymi numerami. Znaczy, kiedyś tak było. Kto wie, może nadal tak robi – nie wiem, ale jakoś mnie nie ciągnie do tego, żeby się przekonać. W każdym razie moja kosa z dyskografią Twisty „rozlała” mi się na pozostałych przyspieszających raperów i z jakiegoś powodu uważałem, że oni wszyscy tak. No to Twisted Insane wyprowadził mnie z błędu.

Rozejrzyj się wokoło. Co widzisz? Jesień, smutno i kowid. Świetnie się składa, bo na płycie „The Tales of Michael Johnson” też goszczą jesień, smutno i kowid. Nastrój jest przygnębiający, smutnawy, bity oparto na smętnych pianinkach i zadbano, żeby nie były za wesołe. Wymarzony soundtrack na tę najbardziej dołującą porę roku. Wyjątki są dwa, ale nie psują nastroju – „Light Them Up”, który ma w sobie coś z nienachalnej przebojowości, a zamiast po pianinko sięga po akustyczną gitarę i uderza w raczej kominkowe klimaty. Słoneczny i pocieszający jest natomiast wieńczący całość „Someday”.

Znamienne jest to, że Twisted Insane przez większość płyty właściwie nie przyspiesza. Albo inaczej: przyspiesza w prawie każdym numerze, ale tylko na chwilę. Świetny zabieg, przy okazji pokazujący, jakim bossem jest Insane – gdyby chciał, mógłby nawijać maszynowo przez cały numer, ale tego nie robi, bo tu bardziej liczy się intymny klimat i osobista opowieść. Żebyś se jednak nie pomyślał, że nie umie albo że mu się nie chce, to znienacka wypluje z siebie absurdalnie szybkie parę wersów, a potem wróci do normalnej nawijki. I to naprawdę robi wrażenie – posłuchaj tylko otwierającego całość „The Nothing”, w którym cała aranżacja jest zbudowana wokół tego patentu. Numer, w którym maszynowa nawijka gra pierwsze skrzypce przez cały czas, jest tu tylko jeden („Terminate” z, tu ciekawostka, refrenem tak złym, że aż dobrym). Jeśli zatem szukasz albumu do celebrowania jesiennej doliny, to zapoznaj się z „The Tales of Michael Johnson”.

Posłuchaj sobie:
Twisted Insane – Light Them Up
Twisted Insane – The Nothing

Voskovy & Mac Kay – Lo-Fi Colors


Ech, ci Voskovy. Jestem fanem od dawna i kiedy ich album z Sariusem „I żyli krótko i szczęśliwie” zrobił rozpierdol taki, jaki zrobił, to byłem przeszczęśliwy, że wreszcie zaczęło u nich się kręcić i że teraz to już na pewno będą rozchwytywani przez wszystkich. No i oczywiście jak zwykle bywa w takich przypadkach – wcale nie byli rozchwytywani przez wszystkich. Trochę się zaszyli – dalej prowadzą swoje Dobre Ucho Studio, ale jakoś rzadko ich widuję na tracklistach w rolach autorów podkładów.

Wychodzi jednak na to, że czas zaoszczędzony na współpracach z raperami inwestują w projekty instrumentalne. W 2020 wydali już dwie takie płyty z Mac Kayem – epka „Waves” wyszła parę dni temu i jeszcze nie zdążyłem się z nią osłuchać, więc dziś pochylę się nad lutowym „Lo-Fi Colors”.

Zgodnie z tytułem, są to klasyczne beats to study/relax to, ale raz, że nie w całej rozciągłości, a dwa, że przyprawione pomysłowością Voskovych. Album zaczyna się podniośle, ze spokojnym pianinem i wysokimi syntetykami, ale i bujająco – dzięki kroczącemu hatowi oraz odzywającemu się czasem fletowi. Trochę tu jazzowych naleciałości (saksofon w „Orange”, kombo brudnej perkusji, pianina i kontrabasu w „Black”), trochę typowego lo-fi („Green”, „Grey”), trochę dobrych melodii (gitara w „Blue”, sample w „Purple”). Jest z czego wybierać, do czego kiwać głową i przy czym robić jakieś inne, produktywne rzeczy. Muzyka tła, na której przy okazji można się zawiesić? Bardzo chętnie.

Posłuchaj sobie:
Voskovy – Orange
Voskovy – Blue

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz