21 października 2019.
Bankowo słyszałeś tę anegdotę, że
każdy Amerykanin umie precyzyjnie powiedzieć, co robił 11 września
2001, kiedy dotarły do niego wieści o zamachach. Ja umiem
precyzyjnie powiedzieć, co robiłem 21 października 2019 wieczorem
– otóż wracałem sobie z warszawskich Hybryd, z absolutnie
wspaniałego koncertu De Statt. Na luzaku jeden z najlepszych
koncertów w tamtym roku. Z klubu wyszedłem bogatszy o koszulkę,
trzy płyty i chwilę rozmowy z wokalistą. Do szczęścia brakowało
już tylko zaspokojenia gastrofazy, na szczęście kebsy przy metrze
Świętokrzyska działały jak zwykle.
Zamówiłem. Stoję w kolejce. De
Staat. Koncert. Zajebisty koncert. Szczęśliwy. Zmęczony. Alkohol.
Gastro. Głodny, Jezu. Gastro. Dajcie kebsa. Telefon. SMS. Mateusz Osiak. „Zioło...”. Zioło CO?
Dzień później na peju Konwertera
dźwiękowo-tekstowego przeczytałem wspomnienie Zioła i
znowu, tak samo jak wcześniejszego wieczoru, poczułem się, jakby
umarł mi brat. Parę lat wcześniej bawiło mnie, że kiedy odszedł
Dio, to ludzie byli jak „Ojejku, zmarł typ, który mnie wychował,
tak mi smutno”. Myślałem sobie, że to głupie, że śmierć
jakiegoś artysty, nawet tak zasłużonego, prowokuje do płaczu i
ogólnie do bycia skapcaniałym. Jak zwykle, rzeczywistość przyszła
i zweryfikowała moje poglądy. Moim Dio był Zioło.
A teraz robimy fast forward do
teraźniejszości. Mamy lato 2020 i nie zgadniecie, co się stało –
dysk Michała okazał się wypełniony niewypuszczonymi bitami, więc
jego ekipa Rób Rzeczy (podejrzewam, że przede wszystkim BROKN
FLWRS) skleiła z nich beattape.
Pierwsze, oczywiste skojarzenie, to
pośmiertny album Zjawina („Wszystko jedno” z 2012). Zarówno na
tamtym projekcie, jak i na „Rzecz after rzecz” (swoją drogą –
kapitalny tytuł, sam Zioło pewnie byłby dumny) słychać pewną
„roboczość”, szkicowość. Ciężko nie odnieść wrażenia, że
to nie jest ostateczny, domknięty materiał. Tu miało się coś
jeszcze dziać, te miejscami króciutkie (czasem minuta, czasem dwie)
bity miały pewnie być pokolorowane – może wokalem? A może
bardziej rozwiniętym aranżem? A może bardziej „albumową”
formułą? Prawie wszystkie cierpią na brak outer, po prostu
urywając się na końcu któregoś taktu. No nic, dywagacje odstawmy
na cztery akapity dalej, na razie skupmy się na tym, że „Rzecz
after rzecz” dojechała do nas w postaci takiej, a nie innej.
Rozpoznawalny jest również „syrenowy”
sposób komponowania melodii. Te często wiją się z góry na dół,
układając się w motywy i dziwaczne, i chwytliwe. Jeśli nie
chcecie, żeby linie z „One of These Ol' Days 2” czy
„Dianoxethamine” chodziły wam po głowie całymi godzinami
blokując miejsce na cokolwiek innego, to poszukajcie sobie jakiegoś
mniej wwierającego się w łeb projektu.
Kawałków jest 17 i gdyby chcieć
szukać minusów tego beattape'u (oprócz miejscami trochę zbyt
plastikowego brzmienia), to właśnie w objętości. Jak już
wspomniałem, bity bywają krótkie, a że niemal wszystkie są
bardzo intensywne i napakowane dźwiękami, już w połowie odsłuchu
czuć przesyt. Ja ogólnie uwielbiam ten przebodźcowany sposób
produkcji – dla mnie to jest wręcz zaleta – ale całość
naprawdę wymaga dużego skupienia i wielu odsłuchów. Zewsząd
atakują earwormowe, żebrzące o skrawek uwagi, bezwstydnie hitowe
melodie. Klimat zmienia się jak w kalejdoskopie, raz jest baunsowo,
raz jest dynamicznie, raz jest smutno i zamulasto, a raz jest
przećpanie i krzywo. Początek płyty to staroszkolne klimaty z
odrobiną reggae („Dome”), środek żeni abstrakcję z bangerozą
(„Humma 2”, „Keeping Calm”), a ostatnie dwa numery delikatnie
jazzują. Wszystko to przeplatane rzeczami z zupełnie różnych
parafii. Bałagan jak chuj, ale nikt nie obiecał, że będzie łatwo,
zwłaszcza biorąc pod uwagę szkicowy, pośmiertny charakter „Rzecz
after rzecz”. Poza tym – te produkcje są na takim poziomie, że wiele można im wybaczyć.
Otwarte pozostaje pytanie, czy przed
wydaniem „Rzecz after rzecz” nie można było trochę ogarnąć
tego chaosu. Odwołując się jeszcze raz do „Wszystko jedno”
Zjawina – jeśli dobrze pamiętam, to L-Pro, który sprawował
pieczę nad tym materiałem po śmierci Bartka, zadbał o to, żeby
wrażenie szkicowości pozostało, ale jednocześnie trochę
podpimpował niektóre produkcje. Tymczasem numery z „Rzecz after
rzecz” nie brzmią, jakby ktoś w nich grzebał – wygląda na to,
że Rób Rzeczy zdecydowali się nie ingerować w żadnym stopniu w
pomysły Zioła. Choć osobiście chętnie usłyszałbym pośmiertną
twórczość Michała zamkniętą w jakąś mniej przypadkową formę,
to pomysł z zostawieniem tych bitów bez zmian jest odważny i,
nazwijmy to, szlachetny.
Można również zapytać: Dla kogo to
jest beattape? Otóż jest to beattape dla każdego, kto lubi
instrumentalny hip-hop. Mnogość nastrojów jest tak duża, że
przemówi do wszelkiej rapowej głowy. Jeśli szukasz muzyki, która
będzie ci długo służyć i przez jej absurdalną przebojowość
będzie ci ciężko ją zdjąć ze słuchawek, to... na co właściwie
czekasz? „Rzecz after rzecz” pyta, kiedy go wreszcie posłuchasz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz