2020-06-21

Fantastyczna Czwórka:15 moich ulubionych kawałków Black Hippy

Wiecie, za co najbardziej lubię rap? Za grupy.

Jednym z moich wielu skrzywień przy odbiorze muzyki jest fanatyczna podjarka grupowymi kawałkami. Uwielbiam wszystkie, nawet te absolutnie najgorsze posse cuty. Za co? Za słyszenie obok siebie wielu raperów, wyłuskiwanie różnic między nimi, znajdowanie podobieństw i zajawkę ze wspólnego rapowania, która mi się udziela i robi dzień. Pewnie cię zatem nie zdziwi, że entuzjastycznie reaguję na każdy nowy numer Black Hippy.

A czym jest Black Hippy? – mógłby zapytać ktoś. No jest to, nie bójmy się tego słowa, gwiazdorska ekipa, którą tworzą Kendrick Lamar, ScHoolboy Q, Jay Rock i Ab-Soul. Niestety funkcjonują bardziej jako grupa ziomków niż regularny, studyjny skład – zwłaszcza po tym, jak kariery Kendricka i ScHoolboya eksplodowały, a Rock i Soulo pozostali w cieniu. Black Hippy nigdy nie wydali wspólnej płyty i konsekwentnie zaprzeczają, jakoby taka miała w ogóle powstać, a co więcej – ostatnio jakoś nie spieszy im się nawet do wspólnego nagrywania. O ile jeszcze dekadę temu obficie sypali wspólnymi kawałkami, o tyle później zajęli się głównie sporadycznym remixowaniem swoich solowych singli, ale ostatni taki remix wyszedł w 2018.

Zawieszenie Black Hippy jest o tyle przykre, że cała czwórka obok siebie brzmi bardzo zajawkowo i unikalnie. Wchodzą sobie w słowo, dynamicznie zamieniają miejscami przed mikrofonem, rapują wspólnie czy nawijają po prostu o sobie wzajemnie. Bez względu na klimat kawałka zawsze brzmią jak grupa bliskich ziomków, którzy świetnie się znają i dobrze bawią. A przecież każdy z nich pochodzi z zupełnie innej planety – Kendrick to społeczny uświadamiacz, Q to gangus i diler, Rock to twardy skurwysyn z ulicy, a Ab-Soul to wiecznie spizgany, wesoły osiedlowy filozof. I kiedy cała ta amalgamatowa gromadka rapuje razem, to nie ciągną uparcie każdy w swoją stronę, tylko jakimś cudem zlepiają się w jeden uniwersalny byt.

Tyle teorii, teraz wypadałoby potwierdzić, że w przypadku Black Hippy faktycznie 2+2=5. Wybrałem okrągłe 15 kawałków i jakby tego było mało, to jeszcze je ułożyłem w kolejności od najmniej do najbardziej ulubionego, żeby było emocjonująco. Postaram się o nich pisać zwięźle, ale nie wiem, czy mi się uda, więc na wszelki wypadek zrób sobie herbatę czy coś.

15. ScHoolboy Q – THat Part (Black Hippy Remix)


Zaczniemy niekonwencjonalnie: JAK JA NIE LUBIĘ TEGO KAWAŁKA. Jego albumowej wersji, znaczy. Oryginalny „THat Part” może sobie mieć dobry refren i epokowy wjazd Kanyego Westa, ale ten smętny podkład i nudnawe zwrotki do dziś składają się na mój najmniej ulubiony numer ze świetnego przecież „Black Face LP” ScHoolboya. Na szczęście wszystko staje się lepsze, kiedy Black Hippy robią remix – bit jest surowy, więc kiedy gramoli się na niego równie surowy Jay Rock, wreszcie brzmi to jak należy. Trzeba jeszcze zwrócić uwagę na zwrotkę Kendricka, która służy właściwie tylko flexowi w opcji „patrzcie ile naćkałem rymów”, ale brzmi to tak, że nie mam pytań.

14. Black Hippy – Target Practice (feat. Bad Lucc)


Sześć i pół minuty, pięć długich, braggowych zwrotek – say „hi” to the „Target Practice”. Bad Lucc ze swoim notorycznym offbeatem wypada dość blado na tle kolegów z Black Hippy, zwłaszcza Kendricka nawijającego z taką pewnością siebie, jakby już w 2011 wiedział, jaką ikoną stanie się po wydaniu „good kid, m.A.A.d city”.

13. Black Hippy – Scenario


Sentymentalny powrót do przeszłości – jak komuś przeszkadzają proste rymy i mamrotanie, które zdominowały dzisiejszy mainstream, to niech czym prędzej odpala „Scenario”. BH dobierają się do klasycznej produkcji A Tribe Called Quest i wszyscy składają prawilne, szybkie zwrotki. ScHoolboy wchodzi w tryb turbo, a Soulo brzmi miejscami jak reggae'ujący Jamajczyk. Cała czwórka przypomina rozpędzoną sztafetę, płynnie przekazującą pałeczkę.

12. Ab-Soul – Black Lip Bastard (Black Hippy Remix)


Jedyny w tym zestawieniu bit autorstwa Willie B – najbardziej niedocenianego członka Digi+Phonics. Kto na tym przymulonym pianinku brzmi najlepiej? Typy mam dwa – pierwszy to ScHoolboy, który dobywa tę swoją charakterystyczną chrypę i dużo miejsca poświęca energicznym przeciągnięciom i darciu japy. Drugim zaś zwycięzcą jest Jay Rock – jego długaśne, półtoraminutowe wejście to osiedlowo-braggowy strumień świadomości, przy którym mam wrażenie, że słucham dzikiego zwierza, a nie człowieka. Wszystko na miejscu.

11. Black Hippy – Nahright, Onsmash


Ej, to może teraz na chwilę zwolnimy obroty? „Nahright, Onsmash” odpręża, relaksuje i kołysze. Na tle prostego, zapętlonego sampla i masującej mózg gitary dzieje się kilka ważnych rzeczy: przede wszystkim zwrotki Lamara i Rocka uroczo się zazębiają, gdyż obaj raperzy name-droppują siebie nawzajem. Ab-Soul rzuca parę swoich typowych gierek słownych, a w ostatniej zwrotce ScHoolboy operuje olewczym i leniwym flow.

10. Black Hippy – Top Dawg Cypha (feat. Lil' Louie)


Tam wyżej napisałem, że Black Hippy przy sobie brzmią, jakby się dobrze bawili. Na kolejnych miejscach będzie jeszcze parę okazji, żeby to zaprezentować, ale po „Top Dawg Cypha” też można odnieść wrażenie, że rapowanie to najlepsza zabawa na świecie. Spokojnie wolno skipnąć niezbyt porywający występ Lil' Louiego i zatrzymać się na gęsto zarymowanej zwrotce Rocka lub – jeszcze lepiej – tej Ab-Soula, wypełnionej jego głupawym poczuciem humoru.

09. Black Hippy – On Some Other Shit


I wracamy w krainę zielonego czilautu. Tutaj lśni relaksujący bit i refren wspólnie wykonany przez całą czwórkę. Chłopcy – znów – bawią się w najlepsze, co cztery wersy zamieniając się miejscem przed mikrofonem: w pierwszej zwrotce Soulo z Rockiem, w drugiej – Kendrick z Q.

08. Black Hippy – I Do It For Hip Hop



Ja ogólnie mam taką teorię, że na tym dostojnym, głębokim bicie nie da się źle zabrzmieć i nawet jakby dograł się do niego twój sąsiad z sąsiedniej klatki, to też by z tego wyszedł słuchalny numer. Pytanie, kto brzmi najlepiej, pozostaje otwarte – może zachrypnięty Jay Rock, który już od pierwszych sekund nadaje ton całej wspólnej twórczości Black Hippy (ten numer otwierał ich bootleg)? A może jeszcze bardziej niż zwykle zamyślony Ab-Soul?

07. Black Hippy – Zip That Chop That



Jezus Maria, co tu się dzieje! Wspólny jest zarówno refren (w którym najmocniej wybrzmiewa ultrachwytliwa linijka Q – We cook that, chop that, guess what? That's craaaack!), jak i zwrotki zarapowane ze zmianą rapera co cztery wersy. I mimo tego, że każda czwórka ma innego autora, ci goście utrzymują schemat rymów pomiędzy swoimi wejściami. Jeśli to nie jest zajawkowe, to nie wiem, co jest.

06. Kendrick Lamar – UOENO (Black Hippy Remix)



Tego jeszcze nie było, pierwszy raz widzicie to na Producenkim Punkcie Widzenia – Black Hippy na smutnym bicie. Raperzy jednak nie brzmią, jakby płakali w poduszkę (może poza Ab-Soulem): „U.O.E.N.O” otwiera Kendrick, który płynnie przechodzi od swojego zmysłowego, zielonego głosiku aż do krzyku. Zamyka natomiast Jay Rock – chyba nigdy przedtem nie wspiął się na ten poziom melodyczności w swojej prawilnej gadce.

05. Kendrick Lamar – Swimming Pools (Black Hippy Remix)


I znów Rock robi fantastyczną robotę wystawiony na pierwszą zwrotkę – jego ciężki głos świetnie klei się z tym przytłumionym bitem, który faktycznie wtedy jeszcze brzmi jak słyszany spod wody. ScHoolboy z kolei sięga do szuflady z podpisem „jedno z najelastyczniejszych flow, na jakie cię stać”, a fenomenu refrenu Kendricka nie trzeba tłumaczyć nikomu, kto choć raz spożywał alhkol w towarzystwie tego numeru. Do tego pomnikowa produkcja T-Minusa – czego trzeba więcej?

04. ScHoolboy Q – Rolling Stone (feat. Black Hippy)


Jesteśmy już blisko podium. Robi się gorąco, bo „Rolling Stone” to nie dość, że wymarzony numer na lato, to jeszcze świetny przykład na dogadywanie się całej czwórki. Każda zwrotka jest zbudowana w formule 8+4 – pierwszą ósemkę nawija jeden, a ostatnią czwórkę – drugi, przy czym „graniczne wersy” rapują wspólnie, dzięki czemu wejścia płynnie w siebie przechodzą. W ilu kawałkach słyszeliście ten patent, w ilu, no, hm?

03. Jay Rock – Say Wassup (feat. Black Hippy)



Spokojny, wakacyjny bit Dae One, na którym nawet zakapior Rock brzmi jak slacker, to tylko jeden z elementów. Kolejne to refren Ab-Soula, jakby pomyślany do grupowego śpiewania przy alkoognisku oraz trzecia zwrotka, w której raperzy zamieniają się miejscami przed mikrofonem. Moment, w którym Kendrick wzywa do następnego wersu ScHoolboya, a ten stwierdza, że ma to w nosie i woli, żeby teraz to Jay Rock rapował – bezcenny.

02. Ab-Soul – Constipation (feat. Black Hippy)


Tym razem na bicie Sounwave – dostarczył szybki, oldschoolowy, funkujący po b-boyowemu podkład, na którym raperzy ponownie dzielą się zwrotkami. Pierwsza jest wspólnym dziełem ScHoolboya i Ab-Soula, a druga – Lamara i Rocka. Jakby komu było mało energii, to jeszcze jest krzyczano-nucony refren na deser. Jak sobie zrobiłem playlistę z kawałkami BH, to zamykało ją właśnie „Constipation” i jego po królewsku dumne dęciaki.

01. Kendrick Lamar – The Recipe (Black Hippy Remix)



Lider jest, jak to przeważnie bywa, jeden. Teraz chciałbym, żebyśmy się dobrze zrozumieli – jest to jeden z najlepszych rapowych kawałków, jakie słyszałem w ogóle. A już na pewno najbardziej ikoniczny. Weźmy listę i posprawdzajmy – przebojowy, ale spokojny, nowoczesny, ale oldskulowy bit (Scoop DeVille)? Jest. Świetne, zróżnicowane zwrotki? Są. Hitowy, od razu zapamiętywalny refren? Jest. Styl? Jest. Technika? Jest. Dobre wersy? Są. No sami widzicie – jest wszystko. Ab-Soul na przemian szepcze, krzyczy, przeciąga i wszystko robi rewelacyjnie, ScHoolboy Q wykręca najlepsze, najbardziej cwaniackie i odprężające flow, na jakie go stać, Kendrick znowu podśpiewuje lejąc deszczem rymów, a Jay Rock swobodnie ślizga się gdzieś pomiędzy rytmem, ale jednak razem z nim. Nic dodać, nic ująć, prawda jest taka, że jak nie lubisz tego numeru, to nie lubisz rapu.

2020-06-04

Szkoda byłoby przegapić #2: Mourning [A] BLKstar, Karian, Jot

No i patrzcie – drugi odcinek cyklu „Szkoda byłoby przegapić” i kolejny raz same bomby. Poprzednio gadaliśmy tylko o zagranicznych płytach, więc tym razem zagranica jest tylko jedna i od niej zaczniemy.

Mourning [A] BLKstar – The Cycle


Mourning [A] BLKstar to siedmioosobowy (w tym troje wokalistów!) kolektyw, który sam siebie określa „amalgamatem Czarnej Kultury”. Określenie całkiem trafne, bo na pytanie, co oni tak właściwie grają, najlepszą odpowiedzią będzie po prostu „czarną muzykę”.

Na „The Cycle” dostajemy wszystkiego po trochu – trochę gospel, trochę soul, trochę rap (ale tylko w warstwie muzycznej, nikt tu nie rapuje), trochę psychodelii, a wszystko przyprawione potężnym groovem i odrobinę reggae'owym wajbem sekcji dętej. Kto się jednak spodziewa nawałnicy czarnych bangerów i muzyki do tańca ruszającej dupsko, będzie zawiedziony. Ten przydługi (mamy 2020, kto nagrywa płyty zawierające 18 kawałków?) materiał płynie sobie spokojnie i przyspiesza rzadko – najbardziej chyba w „Whom the Bell Tolls”, który przecież i tak trudno nazwać parkietowym wymiataczem. Ciężkie, brudne bębny (posłuchajcie choćby tych w „If I Can If I May” albo „4 Days”, no przecież to jest samo mięso) raczej masują głowę niż zapraszają na imprezę, syntezatory wyją przeciągle zamiast wyginać się w feerie dźwięków, a wokaliści brzmią, jakby byli permanentnie ujarani. To w sumie podpowiada chyba docelowe zastosowanie dla tego CD.

Relatywnie najmniej ciekawe są momenty, w których zespół idzie w minimalizm albo jakąś delikatną psychodelę, ale szczęśliwie takich odlotów nie ma zbyt wiele, zresztą zdziwiłbym się, jakby na godzinnej płycie podobało mi się wszystko od początku do końca. Jeśli jesteś fanem czarnej muzyki, kiwania głową do staroszkolnego rapu i akurat chcesz sobie wrzucić na słuchawki coś relaksującego, to czym prędzej zakoleguj się z „The Cycle”.

Posłuchaj sobie:
Mourning [A] BLKstar – If I Can If IMay
Mourning [A] BLKstar – Mist :: Missed

Karian – Przeboje lat 90


Co ja poradzę, uwielbiam materiały uderzające w nostalgiczne nuty. „Przeboje lat 90” Kariana są zaś nostalgiczne aż do przesady, a raper ze swoją fiksacją na punkcie dekady Spice Girls jest tyleż sympatyczny, co pocieszny.

Pocieszne jest też pisanie Karola – zwykle o duperelach, pozbawione przekleństw, za to z niesłychaną liczbą zdrobnień, słodyczy i sformułowań rodem ze słownika przedszkolaka. Wrażenie pływania w przesłodzonym kisielu potęguje wysoki, dziecięcy głosik Kariana. Ale wiecie co? Podoba mi się to wszystko. Na pewno trzeba pochwalić rapera, że jest JAKIŚ i wyróżnia się z tłumu młodych artystów.

Melodie Kariana to często trafienia – refren z „Daj się karnąć” chodzi mi po głowie od stycznia 2020 i w styczniu 2030 będzie pewnie nadal chodził, te z „Bravo” czy „Karteczek” są podobnie uzależniające. Z kolei bity (na pokładzie 6.luty, Koke fin, Lackluster, Neshovski, Kickstar, Last Rose, Faded Dollars i NoTime) trochę zachowują się, jakby ich nie było – mam wrażenie, że składają się z samych teł. Dużo tu rozmytych, pasażowych dźwięków granych przeważnie przez gitary lub syntezatory. Nawet klubowa pulsacja we wspomnianych „Karteczkach” brzmi, jakby chciała się już zawinąć do domu. Jest spokojnie – nawet w tych szybszych momentach – jest kameralnie, jest, a jakże, nostalgicznie i miejscami wręcz smutnawo (otwierający projekt „Kaseciak”).

Tak jak wszyscy narzekam czasem na nużącą jednakowość młodych raperów i tak jak wszyscy płonę z zajawki znajdując w tym gronie wyróżniające się jednostki. Do tej szuflady z oryginałami właśnie dołączył Karian ze swoją dziecinną manierą (w drugiej zwrotce „Skąd klikasz” słychać, że się uśmiecha przed mikrofonem. Czaicie? Słychać, że się UŚMIECHA.) i łbem do hooków. Jak się przy okazji następnego albumu uzbroi w trochę bardziej charakterne bity, to nie będzie co zbierać.

Posłuchaj sobie:
Karian – Daj się karnąć
Karian – Kaseciak

Jot – Wiosna 2020


Ach, stary, dobry Jot. Jak zapominasz, co to znaczy STYL, to odpalasz Jota i już pamiętasz.

Niewprawnemu obserwatorowi rapowej sceny może się wydawać, że po ostatnim solowym legalu sprzed dekady Jot wydawniczo zapadł się pod ziemię. O tym, jak bardzo takie twierdzenie byłoby spudłowane, można się przekonać wchodząc na jego kanał na YT. Gość wypuszcza niesamowite ilości muzyki, a do tego regularnie podsumowuje działalność zamykając numery w album. Album, dodajmy, stuprocentowo solowy – nie zawierający featów i samodzielnie wyprodukowany.

„Wiosna 2020” jest takim właśnie albumem, podobnym zresztą do poprzedzających go „Lato 2019” i „20172018”. Odpalam pierwszy kawałek i znów czuję się, jakbym wpadł do dobrego znajomego – wita mnie znana fuzja delikatnie plastikowej, akustycznej gitary i pianinka w tle. To trochę zarzut, ale nie do końca. Nie umiem się gniewać na tę produkcję pomimo jej prostoty i jednostajności, bo taka jest beztroska, radosna, wiosenna właśnie. Każe otworzyć okno, zaciągnąć się świeżym powietrzem, wyjść na balkon, odpalić piwo, celebrować chwilę. A poza tym – jak trafia się taki hicior, jak „Barry Allen”, to naprawdę nie wolno narzekać.

Pod kątem rapowym Jot jest jak profesor, który doskonale wie, jak ma brzmieć i wie, jak to osiągnąć. Popisy, podśpiewywanie, pstrokaciznę w nawijce zostawia świeżo upieczonym magistrom – sam rapuje pewnie, miękko, flow klei się do bitów i do ucha, a kiwać głową można by do samych podbić i dopowiedzeń. Ej dobra, kończę już ten artykuł i wychodzę na długi spacer z „Wiosną 2020” na słuchawkach, bo mnie rozniesie, jak nie ruszę dupy z kwadratu.

Posłuchaj sobie:
Jot – Barry Allen

2020-05-28

Sampel? Jaki sampel?: historia bitu "Mr. Carter" (Lil' Wayne)


Hey, Mr. Carter
Tell me where have you been?
Cause they've been asking, they've been searching
They've been wondering why

Wiecie, co mam wspólnego z Lil' Waynem? Obaj myśleliśmy, że refren w tym klasycznym już kawałku z „Tha Carter III” to sampel. A żeby było śmieszniej – Infamous i Drew Correa, którzy wyprodukowali ten bit, chcieli, żebyśmy tak myśleli.


W rzeczywistości ten refren napisał i zaśpiewał losowy ziomek Drew, niejaki Sha-Ron Prescott. Piszę „losowy”, bo refren do „Mr. Carter” to... cała dyskografia pana Prescotta – według każdego źródła, które znalazłem, typ nie dograł się do niczego innego ani wcześniej, ani później. Wyobrażasz sobie to? Jesteś zwykłym NPCem dla świata, pracujesz w jakimś, nie wiem, biurze albo sklepie, i nagle właściwie z dnia na dzień twój wokal ląduje w kawałku z Lil' Waynem i Jayem-Z, jesteś gościem na jednej z najważniejszych mainstreamowych płyt w swojej dekadzie i do końca życia dostajesz % ze sprzedaży utworu.

No tylko że musisz być ziomkiem Drew Correa'y i musisz jeszcze mieć na tyle farta, że proponuje ci on wizytę w studio.

Po nagraniu śpiewów Prescotta, Drew i Infamous zastawili na Wayne'a sprytną pułapkę – celowo przyspieszyli trochę ślad refrenu, żeby brzmiał jak sampel wyjęty z jakiegoś '70 winyla, a nie wykon na żywo. Najtrudniejszą częścią tej zasadzki było pewnie wkręcenie Wayne'owi, że to istotnie sampel, i do tego nie wybuchnięcie śmiechem. Na szczęście producentom udało się najwyraźniej zachować kamienne twarze, bo raper od razu zajarał się bitem i wziął go na album. Zajawka była tak duża, że pokusił się nawet o propsa dla Drew i Infamousa w intrze (swoją drogą, dość komicznym intrze – moment, w którym wzdycha zrezygnowany, bo nie udało mu się doprecyzować, w jakim sensie jest wielki, to dla mnie źródło radości po dziś dzień).

Zabawne jest też to, że po całym zajściu nikt nie uświadomił Wayne'owi, że ten cudowny, wykopany z odmętów historii sampel to tak naprawdę nie sampel. Według Correa'y Dwayne Carter żył w nieświadomości aż do dnia premiery płyty. To w sumie znaczyłoby, że Wayne nie czyta creditsów swoich CDków, bo w inlayu „Tha Carter III” wszystko jest opisane po bożemu, no ale jakbym miał kawałek z Jayem-Z to też by mnie takie bzdety nie obchodziły.

2020-05-10

Producencka na każdą okazję: "HITstory" (Hit-Boy)



Macie takie „wszystkookazjowe” płyty, które zabralibyście na bezludną wyspę? Pewka, że macie. Ja też mam: „HITstory” Hit-Boya.

W połowie 2012 Hit-Boy był w naprawdę komfortowym miejscu. Wydany rok wcześniej, niezapomniany singiel „Niggas in Paris” The Throne wywindował tego producenta na czubek mainstreamu. O matko, cóż to był za kawałek. Powspominajmy trochę: pierwsze miejsce na Billboard US Hot R&B/Hip-Hop Songs, sześciokrotna platyna w Stanach, jeden z najlepiej sprzedających się singli dekady. Jakby tego było mało, Kościey z Wrocławia miał to ustawione jako dzwonek.

Jeszcze w czerwcu 2012 Jay-Z i Kanye West rzeczone „Niggas in Paris” wykonali dwanaście razy w ramach jednego koncertu – rzecz jasna w Paryżu. Ustanowili tym samym rekord pobity dopiero pięć lat później przez Travisa Scotta, grającego czternaście razy „Goosebumps” w Oklahoma City.

A zresztą, skoro już zarzucam Was ciekawostkami o tym numerze zamiast pisać o solowej płycie Hit-Boya – bit z „Niggas in Paris” pierwotnie miał trafić do Pushy-T. Tak zaproponował mu Kanye West. Pusha jednak usłyszawszy bit ocenił, że brzmi jak jakaś gra video, że co to ma być w ogóle oraz że wypierdalać. Kanye wszedł w tryb „Tak? To zobacz, co my z Jayem-Z odwalimy na tym podkładzie”. No i odwalili – sześciokrotna platyna w Stanach itp.

Po sukcesie The Throne Hit-Boy wspaniałomyślnie nie przespał swojego najlepszego okresu – w latach 2011-2012 pojawił się jeszcze na paru zacnych płytach. Zasilił swoje konto współpracami z, między innymi, Rihanną, Nicki Minaj, Justinem Bieberem, Kendrickiem Lamarem czy Slaughterhouse. Był też ważnym elementem składaka wytwórni Kanyego – „Cruel Summer”.

No... a poza tym w sierpniu 2012 wydał swoje solo jako raper. „HITstory” właśnie.

Hit-Boy wyprodukował sam lub w towarzystwie siedem z jedenastu numerów składających się na „HITstory”. „Towarzystwem” są przede wszystkim Bink! (to ten od „The Blueprint”) oraz, zgaduję, ziomki Hit-Boya – Deezy, Rey Reel, Hanine i M3rge.


Ktoś mógłby zapytać, co wyróżnia ten album na tle innych projektów producencko-rapowych. Odpowiedzią będzie szeroki rozrzut klimatów i nastrojów, ale spięty charakterystycznym warsztatem Hit-Boya. Zaczynamy wyliczankę – mamy tu kwaśnego, wykręceongo bangera na syntezatorach pożyczonych od Marsjan („Option”), pokłosie „Niggas in Paris”, tylko że ugryzione na bardziej zmysłowo („Fan”), spokojny, ujarany jazz („East vs. West”), bombastyczną truskulozę („Jay-Z Interview”), odhumanizowaną, walcowatą elektronikę z potężnymi bębnami („Busta Ass Niggas”), smutek („Brake Lights”), nostalgię („Old School Caddy”) i nawet trochę zbędnego akurat patosu („She Belong to the City”). Uff.

Smaków jest sporo, a numery żywsze przeplatają się ze spokojnymi, ale wszystko razem okazuje się strawne dzięki dobrze przemyślanej produkcji i spójności płyty. Bity Hit-Boya są dość charakterystyczne – pobrzmiewa w nich trapowa, nieskomplikowana filozofia układania melodii (w 2012 trapy już za momencik miały przejąć salony), ale motywy, mimo swojej prostoty, zawsze są chwytliwe i zawsze stanowią dobry punkt wyjścia do rozwoju aranżacji. Urywane dźwięki syntezatorów zlepiają się z mięsnymi, oldschoolowo bujającymi perkusjami w piękne, rytmiczne puzzle – chciałbym umieć ująć to sprawniej, ale w sumie skoro już napisałem to zdanie i całkiem dobrze oddaje ono hit-boyową szkołę produkcji, to je tu zostawię. W inny sposób beatmakingu uderzają tylko dwa numery – pozbawione bębnów „She Belongs to the City”, na którego męczącą podniosłość narzekałem już wyżej, oraz „Jay-Z Interview”. Ten drugi został akurat wyprodukowany przez Bink!a i zawiera wszystkie nieodłączne (podobno nawet przez kogoś lubiane) elementy bitów tego producenta – przeciągłe, wyjące dęciaki, otwarte haty i delikatny werbel.

Dobrą robotę robią szczegóły i tła bogate w instrumenty. Hit-Boy pracuje w pocie czoła, żeby słuchacz się dobrze bawił – głębokie pianino wypełnia „Brake Lights”, deklamowano-śpiewane refreny niosą „Old School Caddy” i „Fan”, ASMRowy hat cyka w drugim refrenie „Busta Ass Niggas”, piszczała przejeżdża „Running in Place” ożywiając trochę ten smutasowy numer... no jest się czym zająć.


„HITstory” nie zmieniło gry, nie stało się klasykiem, w żadnym razie nie jest żadnym tam pomnikowym albumem. Jest projektem, który po prostu zajawkowo trafił na Datpiff do darmowego ściągnięcia. Projektem wypełnionym dobrą muzyką, dodajmy. Tylko tyle i aż tyle – ja do niego wracam regularnie i nadal jestem pod wrażeniem jego długowieczności, poziomu wykonawczego oraz uniwersalności, o której wspomniałem na początku. Jeśli zatem nie słyszałeś jeszcze „HITstory”, (chociaż miałeś na to aż osiem lat! No wiesz co, wstydź się), to polecam nadrobienie zaległości, bo być może na fali „SICKO MODE” i produkcji u Juice WLRDa Hit-Boy wróci na radary, kto wie?

2020-05-01

Szkoda byłoby przegapić #1: Kamaiyah, Citizen Boy & Mafia Boyz, Theophilus London


Dzień dobry! To jest nowy cykl na tym blogasku. Usiądźcie wygodnie, rozgośćcie się.

Każdy blog powinien mieć i przeważnie ma taki cykl jak ten. „Szkoda byłoby przegapić”, czyli kilka (pewnie trzy, trzymając się starej, dobrej szkoły Braci Grimm) tegorocznych płyt niekoniecznie z czubka mainstreamu – może nawet takie, o których istnieniu wiedzieliście, ale olaliście z powodu bardziej widowiskowych premier. Przypomnijcie sobie o nich przed zrobieniem grudniowych postanowień.

Kamaiyah – Got It Made


Na początek – spóźniony o trzy lata mixtape Kamaiyah.

Jeśli nie pamiętacie lata 2016, to znaczy, że nie słuchaliście wtedy „A Good Night in the Ghetto”, pierwszego mixtape'u dwudziestoczteroletniej wówczas Kamaiyah. Na tamtej płycie zagrało wszystko, włącznie z datą premiery (wyszła w marcu, w sam raz żeby przejąć słuchawki na wiosnę). Ultra-przebojowy materiał nadawał się równie dobrze na imprezy, jak i spokojne, rozkołysane kace po nich, wszystko skąpane w beztroskim, euforycznym klimacie wchodzenia w dwudzieste lata życia.

I kiedy się wydawało, że Kamaiyah rozbiła bank, zamiast wielkiej kariery przyszło wielkie nic. Obiecanego debiutanckiego longplaya nie usłyszeliśmy do dziś, dostaliśmy za to wypierdek w postaci bezpłciowego mixtape'u „Before I Wake” z 2017. Sytuacji nie polepszył też występ Kamaiyah w XXL Freshmen, gdzie jej zwrotka z cyphera zyskała status co najwyżej ulotnego mema. Gdzieś po drodze zawieruszył się jeszcze świetny singiel „Build You Up”, ale nie poszło za nim żadne wydawnictwo.

Łatwo było zatem o Kamaiyah zapomnieć, ale tegoroczny materiał zdecydowanie nie zasługuje na ignor, jaki sprezentowały mu media. „Got It Made” jest o wiele fajniejszy niż to nudne coś z 2017. U raperki słychać głód – najbardziej w „Pressure”, w którym wchodzi w swój Beast mode, ale też w „10 Toes High”, które dla odmiany jest rozśpiewane, upstrzone nuceniem i uprzejmie kołyszące. Bity (które w większości skleił dobry ziomek Kam, CT Beats) tym razem zdjęto z nie zawsze najwyższej półki, za to zawsze są pasującym fundamentem dla Kamaiyah – mnóstwo tu leniwych syntezatorów i basów bulgoczących w westowy sposób, są też obowiązkowe piszczały i cowbelle. Większość płyty odpręża jak na materiał z Bay Area przystało – tylko parę numerów z niepotrzebnie agresywnymi, surowymi 808'kami przypałętało się tutaj pewnie niechcący.

Na wyróżnienie zasługuje jeszcze świetny "Get Ratchet" – kiedy ostatnio słyszeliście kawałek, w którym DJ dostał całą gościnną szesnastkę scratchy?

Smutno mi się robi jak sobie pomyślę, co dzisiaj by się działo z Kamaiyah, gdybyśmy dostali taką płytę w 2017 – albo nawet i rok później, zamiast setnego przełożenia daty premiery debiutu w barwach Interscope. Ja jej nadal kibicuję – z trochę mniejszym optymizmem, ale znów pewny słuszności tej inwestycji.

Posłuchaj sobie:
Kamaiyah - Mood Swings

Citizen Boy & Mafia Boyz – From Avoca Hills to the World


Jako że jestem lamusem, który ostatnią dekadę spędził w lesie, dopiero dzięki tej płycie dowiedziałem się o istnieniu takiego genre, jak gqom. To jednak oznacza, że „From Avoca Hills to the World” spełniło swoje zadanie – pokazało mi ten podgatunek i bezboleśnie wprowadziło w świat gqomu (tak się to odmienia?) takiego laika, jak ja. A zatem – warto podać tę płytę dalej.

O co tu w ogóle chodzi? Większość tej kompilacji (7 z 8 kawałków) to numery instrumentalne, zawieszone między ponurym housem a jakimś domowej roboty industrialem. Podstawą zawsze jest szwędający się, jednostajny bas i połamany rytm z mocnymi bębnami. Od cholery tutaj przeszkadzajek i perkusjonaliów, które – oprócz budowania klimatu – spełniają też rolę punktów zaczepienia do złapania rytmu, jako że w tej kwestii nie zawsze można ufać rozedrganym bębnom. Numery rozwijają się przeważnie kwadratowo i są pozbawione przejść, ale bardzo służy to ich jednostajnemu, transowemu vibe'owi. Spora różnorodność dźwięków pozwala się nie nudzić, a uporczywa powtarzalność i ułomna prostota motywów działają hipnotyzująco. Jednocześnie proste i trudne, banalne i skomplikowane. Brzmi jak soundtrack do szybkiego marszu albo do biegania? A no brzmi.

Mądrzy ludzie w Internecie mówią, że gqom umarł jak dubstep. Jeśli tak, to tym bardziej warto poznać „From Avoca Hills to the World” – może i nie będziecie najbardziej na bieżąco, ale skoro to ostatni podryg tej muzyki w mediach, to warto się jej przyjrzeć.

Posłuchaj sobie:
Citizen Boy - Hlasela
Citizen Boy - Dark City

Theophilus London – Bebey


Czy jest na sali ktoś, kto nie lubi rozśpiewanego Theophilusa? Obstawiam, że nikt, skoro London jest w stanie przyciągnąć do siebie i Big Boia, i Kanye Westa, i Lil' Yachty'ego, i Raekwona, i Kevina Parkera (Tame Impala). Typ miejscami – zwłaszcza rapując – brzmi jak Kid Cudi, ale w przeciwieństwie do Dzieciaka jego albumy to hiciarskie, funkowo-elektroniczno-popowe materiały na parkiet, poprzetykane spokojnymi fragmentami w klimacie zielonego czilautu.

„Bebey”, najnowsze dzieło Theophilusa, skupia się akurat na tych spokojniejszych fragmentach. Nadal jest funkowo, ale tym razem najczęściej nie aż tak tanecznie – przeważnie ten funk łączy się albo ze spokojnym reggae (numer tytułowy, „Marchin'”), albo z kwaśnymi syntetykami w duchu Tame Impali (oba numery z tymże featuringiem – „Only You” i „Whiplash”), albo z oldskulowym rapem („Whoop Tang Flow”). Żeby nie było za nudno, są też numery odlatujące w jakieś ćpuńskie zamułki („Seals”) czy te modne ostatnio tropiki (najlepsze na płycie „Cuba”).

Całą tę mieszankę spaja bardzo zacny wokal Theophilusa – popowy na współczesną modłę i bez fajerwerków technicznych, ale za to wszechstronny, nie uciekający od sporadycznego auto-tune'a i stawiający chwytliwość nad wszystko. Jeśli do tej pory nie mieliście tegorocznego soundtracku na grilla połączonego z domówką, który dodatkowo będzie wam chodził po głowie całymi tygodniami, to już macie.

Posłuchaj sobie:
Theophilus London - Cuba
Theophilus London - Whiplash (feat. Tame Impala)

2020-04-23

Zasnąłem pisząc to: najciekawsze bity 9th Wondera


Przyznam Wam się do czegoś. Od kiedy słucham rapu, nie umiem się przekonać do 9th Wondera.

Niedługo – bo już za dwa lata – stukną dwie dekady, od kiedy Patrick Denard Douthit, czyli właśnie 9th Wonder, zasypuje nas swoimi ziewogennymi bicikami. Z jakiegoś powodu po jego produkcje nadal ustawiają się kolejki raperów – od alternatywnego wariata Mursa, który zrobił z nim aż siedem uporczywie długich albumów, po absolutnie największych, jak Kendrick Lamar. A ja przeglądam jego bogate production discography, słucham tych przezroczystych, nieangażujących podkładów i zachodzę w głowę, jak to możliwe.

9th Wonder nie jest złym producentem. Jest natomiast niesłychanie nudnym producentem. Większość jego bitów przywodzi na myśl podziemną truskulozę z końcówki pierwszej dekady XXI wieku – klasyczna perka, soulowe sample wokalne podwyższone o pół oktawy i prosty aranż. W samej formule nie ma oczywiście nic złego – ale to, co już na papierze wygląda średnio emocjonująco, w rękach 9th Wondera przybiera formę klepanych taśmowo produkcji z bliźniaczym brzmieniem i niezapamiętywalnymi melodiami. Brak elementów, które można określić mianem „pomysłowych” nie pomaga mi w polubieniu produkcji tego pana.

Dlatego właśnie niniejsza notka będzie na przekór. Dziś pochylimy się nad wyjątkowymi produkcjami 9th Wondera – takimi, które wyróżniają się na tle jego drętwego CV. Znalazłem cztery – najpewniej gdzieś w odmętach rapowych CDków można odkopać jeszcze więcej wonderowych perełek, ale jest to zadanie ponad moje siły. Pomimo usilnych prób nie udało mi się bez zasypiania przesłuchać żadnego LP wyprodukowanego w całości przez tego nudziarza – choć poniższa złota czwórka udowadnia, że jak chce, to potrafi wpaść na jakiś pomysł. Zatem jeśli, czytelniku, jesteś tak samo sceptycznie nastawiony do 9th Wondera jak ja, zapraszam do miłego zaskoczenia się.

Erykah Badu – Honey


Zaczynamy od numeru-oczywistości, który musiał się tu znaleźć. To kawałek wyjątkowy nie tylko dla Wondera, ale też dla płyty, z której pochodzi. „New Amerykah Part 1” zapamiętałem jako album eksperymentalny, często minimalistyczny i mocno odchodzący od tego, co Erykah zaproponowała na poprzednich projektach. Tymczasem zamykający ten album „Honey” to klasyczna bomba. 9th Wonder o dziwo nie poprzestał na czerstwym odwołaniu do lat '70 – zasypał aranż cukierkowymi syntezatorami, zadbał o dobrą melodię, pozwolił się rozhulać funkującej gitarze, a całość przyozdobił miękką perkusją i fajnymi przejściami. To bit o wiele słodszy niż większość jego produkcji, a przy tym chyba jedyny tak jednoznacznie przebojowy.

Memphis Bleek – Alright


Kto by pomyślał, że ze spotkania średniego MC, jakim jest Memphis Bleek i średniego producenta, jakim jest bohater niniejszego wpisu, wyjdzie coś tak charakternego, jak „Alright”? Wonder znów sampluje – surprise, surprise! – lata siedemdziesiąte, ale tym razem jego łupem padają trochę dyskotekowe, molowe smyczki i smętny kawałek wokalu. Cięcie sampla kojarzy się z klasyczną nowojorską szkołą, ale melodia idzie w dużo bardziej niepokojącą, wręcz płaczliwą stronę, a proste przejście w środku czterotaktowej pętli dodaje bitowi dynamiki. Żenującego patosu, który mógłby wyjść z takiej mieszanki, na szczęście nie stwierdzono, za to klasy ta produkcja ma już całe mnóstwo. Z ciekawostek: „Alright” pierwotnie poznałem w remixie Ratatat, który – choć stoi na wysokim poziomie – uderzył w futurystyczną, industrialną bangerozę, zupełnie odrzucając monumentalny klimat oryginału.

Black Thought – 9th vs. Thought



Kiedy gruchnęła wieść o „Streams of Thought Vol.1” duetu Black Thought/9th Wonder, wiele rapowych głów, w tym moja, nie mogło się nadziwić. Jak to możliwe, że wyjątkowa, pierwsza solowa EPka (25 lat po debiucie The Roots!) jednego z najlepszych raperów na świecie będzie wyprodukowana przez najbardziej mdłego producenta, jakiego widział hip-hop? Na szczęście indeks numer dwa – „9th vs. Thought” każe wierzyć, że Wonder akurat nie spał robiąc bity dla Black Thoughta. Produkcja jest dynamiczna, z brudnymi, osiedlowymi bębnami, prowadzona przez gangsterską, rozmywającą się w delayu gitarę. Aranż ożywia barwny, zagadkowy motyw – najbliżej mu chyba do skrzypiec elektrycznych, ale równie dobrze może być gitarą albo saksofonem przepuszczonymi przez stos efektów. Całość ma lekko niedbałe brzmienie i swojski klimat, a że w dodatku jest tu na czym zawiesić ucho, to mamy idealnego kandydata do dzisiejszej notki.

Cesar Comanche – Hands High



Na koniec mój faworyt. Jest to niebywała ironia losu, że zaszczytu położenia zwrotek na tym mocarnym bicie nie otrzymał jakiś, nie wiem, Masta Ace czy inny co najmniej dobry raper, tylko Cesar Comanche, którego nie sposób nazwać herosem mikrofonu. Najbardziej urzeka mnie klimat – podkład płynie leniwie, a surferska gitara kojarzy się z odprężającym, beztroskim smażeniem na plaży. Tak, „beztroska” to chyba słowo-klucz w odbiorze tego bitu. A przecież jest tu jeszcze ten cudownie olewczy, wierzgający bas, który brzmi, jakby mu się wcale nie chciało tu być, więc sobie beka raz na pętlę i wystarczy. Bębny są mięsne, a hat dynamiczny i "biegnący". Aranżu tu właściwie nie ma, ale w sumie to po co, jest dobrze, nie ma co psuć. Gdyby 9th Wonder robił tylko takie bity, chyba byłby moim ulubionym producentem.

2020-04-18

Wyrok na niekorzyść sampli: historia bitu "Alone Again" (Biz Markie)


Koronawirus! Fantastyczne słowo na otwarcie artykułu, czyż nie? Jesteśmy w 2020, więc naturalnie przy każdej okazji musi być mowa o covid-19. Wszyscy przecież życzyliśmy swoim rodzinom „spokojnych” Świąt Wielkanocnych.

A zatem: koronawirus. Pierwszego kwietnia 2020 covid-19 zabrał nam osobę, bez której, nie bójmy się tego powiedzieć, muzyka nie byłaby taka sama – a już na pewno muzyka rapowa. Mowa o prawniku Kevinie Thomasie Duffym, postaci chyba anonimowej dla przeciętnego słuchacza rapu w XXI wieku. Dlaczego Kevin Thomas Duffy był tak wpływową figurą? Ano dlatego, że w roku 1991 to właśnie jego decyzja jako sędziego położyła kres nieokrzesanemu samplingowi, który do wtedy odbywał się właściwie na zasadach „widzimisię” producentów. To znaczy: odpowiednie przepisy istniały i nawet ktoś tam je respektował, ale w praktyce i tak dochodziło do zaniedbań. Natomiast dzięki tej decyzji producenci (a raczej ich wytwórnie i prawnicy) do dziś muszą „czyścić” wszystkie użyte sample, czyli uzyskiwać zgody od twórców samplowanych utworów na wykorzystanie próbek w nowych numerach.

W poszukiwaniu backstory tej decyzji cofnijmy się do połowy roku 1991. Rapowy światek zasłuchiwał się w „Step in the Arena” Gang Starr, Ice Cube z byłymi ziomkami z N.W.A przezywali się w najlepsze, na horyzoncie majaczył nieśmiało debiut 2paca. Z kolei nowojorski świr Biz Markie właśnie wydał swój trzeci album – „I Need a Haircut”. Album, przyznajmy, dość olewczo potraktowany przez rynek – „I Need a Haircut” nie załapało się nawet do pierwszej setki Billboardu, nie słyszałem też o nikim, kto dzięki temu akurat krążkowi zaczął przygodę z rapem. Jest to jednak płyta legendarna – to właśnie na niej znalazło się niesławne „Alone Again” (wyprodukowane przez samego Markiego i niejakiego Cool V), przez które dzisiaj prawnicy zajmujący się czyszczeniem sampli mają pełne ręce roboty.


„Alone Again” korzysta z popularnego w swoim czasie (pierwsze miejsce na Billboardzie!) utworu „Alone Again (Naturally)” autorstwa Gilberta O'Sullivana z 1972. Kiedy Biz i jego wydawca – Cold Chillin' Records – odezwali się do O'Sullivana z prośbą o autoryzowanie sampla, ten początkowo wyraził zgodę i dał zielone światło. Kiedy jednak usłyszał finalny utwór i dowiedział się, że Biz Markie nagrywa comedy rap, cofnął zgodę argumentując to niechęcią, aby jego twórczość była wykorzystywana przez komika. Przewidywał ponadto, że kogoś taka prześmiewcza muzyka mogłaby obrazić, a on nie chce mieć z tym nic wspólnego.


Markie i ekipa najwidoczniej nie mogli się pogodzić z cofnięciem zgody. Wbrew woli O'Sullivana nie zmieniono bitu do „Alone Again” ani nie wyrzucono go z albumu – kawałek ujrzał światło dzienne w sierpniu 1991 razem z resztą tracklisty „I Need a Haircut”. Gilbert, kiedy już otrząsnął się ze zdziwienia, skierował sprawę do sądu.

Tak docieramy do momentu, w którym sędzia Kevin Thomas Duffy najpierw wstrzymuje dystrybucję „I Need a Haircut” (kolejne wydania płyty mają już okrojoną tracklistę, pozbawioną felernego „Alone Again”) a później – w grudniu 1991 – wydaje wyrok na korzyść O'Sullivana. Cold Chillin' i Biz Markie zostają zobowiązani do zapłaty odszkodowania i zaprzestania dystrybucji „Alone Again”.

Wyrok od razu budzi kontrowersje. Jak nietrudno się domyślić, decyzję Duffy'ego z ulgą przyjmują obficie samplowani muzycy rockowi, a hip-hopowcy – płaczą. Na przykład Dan Charnas związany z legendarną wytwórnią Def Jam przekonuje, że mamy tu do czynienia z zabójstwem całej kultury i muzyki mającej swój fundament w korzystaniu z sampli. „Jaka kultura, przecież to tylko gadanie do cudzych utworów” – krzyczą fani Prawdziwej Muzyki. „Gówno prawda” – odpowiadają hip-hopowcy. Prawnicy nazywają kawałek Markiego „bełkotem”, co część środowiska odbiera jako rasistowską zaczepkę. Generalnie – dzieje się, wszyscy wszystkich nienawidzą, jest śmiesznie.

Fakt pozostaje faktem – wyrok zapadł i zmienił postrzeganie sampli przez producentów, nie tylko rapowych. Nikt nie chce płacić gigantycznych kar (w 1991 było to 250 tysięcy dolarów) ani tracić praw do swoich piosenek, więc czyszczenie sampli stało się codziennością. Konieczność ta prowadzi czasem do przykrych sytuacji – niektóre bity nie dotarły do szerszej publiczności przez brak zgody samplowanego artysty, z kolei Danny Brown ostatnio lamentował, że koszty clearance'u „Atrocity Exhibition” okazały się tak wysokie, że dochód wygenerowany przez album wygląda jak żart.

A Biz Markie? Jak na śmieszka przystało, nazwał swoją następną płytę „All Samples Cleared!” i – zgodnie z tytułem – udało mu się uniknąć kolejnych pozwów o nielegalnie wykorzystane próbki.

Sorsy:
https://www.robertchristgau.com/xg/rock/bizmark-92.php
https://www.amoeba.com/blog/2010/09/jamoeblog/gilbert-o-sullivan-tells-his-side-of-the-story-in-landmark-sampling-court-case-against-biz-markie-that-changed-the-direction-of-hip-hop.html
https://djbooth.net/features/2018-07-08-danny-brown-regrets-spending-70k-on-samples
https://www.npr.org/sections/therecord/2013/05/01/180375856/20-years-ago-biz-markie-got-the-last-laugh
https://nypost.com/2020/04/01/manhattan-federal-judge-kevin-thomas-duffy-dies-of-covid-19/
https://blogs.law.gwu.edu/mcir/case/grand-upright-v-warner/
https://www.latimes.com/archives/la-xpm-1992-01-01-ca-1136-story.html