2020-10-25
Szkoda byłoby przegapić #4: PlanBe, Twisted Insane, Voskovy & Mac Kay
2020-09-30
Straight from the underground: Ńemy - Zatrute bloki
Ńemy wydał EPkę. „Ńemy, zajebiście!” – powiedział ktoś. „Ńemy, to on żyje?” – powiedział ktoś inny.
Niełatwo mi pisać o kolejnym albumie Ńemego. Niełatwo, bo znowu trzeba rzucać te wszystkie utyskiwania na niedocenianie i bycie z boku sceny. Wypada napomknąć o tym, że debiutancki legal wyszedł nie gdzie indziej, a w Prosto, a po latach nie kto inny, a Sokół nazwał go najbardziej niedocenionym materiałem z tego labelu. Wypada też klepnąć formułkę, że ulubiony raper twojego ulubionego rapera, bo zna go lub słyszał o nim każdy siedzący w branży, tylko słuchaczy jakoś wiecznie brakuje.
Ale teraz sobie myślę, że Niemczykowi chyba podoba się taki status. On po prostu nie chce większego rozgłosu. Po czym wnoszę?, a po tym, jak wygląda jego dyskografia. Po wspomnianym debiucie w barwach Prosto, „Ń”, Ńemy wydał krótki „Skit” (niech no policzę, 24 minuty?). Potem była seria singli (w tym najgłośniejszy „Operation Raven Smoke” z Waldkiem Kastą), a następnie kolejna EPka, nagrana w całości po angielsku – „Yalp”. Zarówno „Skit”, jak i „Yalp” można kupić w dystrybucji cyfrowej, ale CDków w Empikach znaleźć nie sposób.
No przyznacie, że ta dyskografia nie sugeruje usilnych prób bycia na świeczniku.
Nawiasem mówiąc – można dojrzeć w niej pewną prawidłowość. „Ń” był wesoły, pstrokaty, bez oporów kłaniał się niskiej kulturze, rymom dla rymów, eksperymentom i melodiom naprawdę ofensywnie przypałowym, ale równie mocno chwytliwym. Następne albumy stopniowo zrywały z tą stylistyką i stawały się coraz mniej wystrzelone w kosmos, a coraz bardziej w punkt i prawilnie hip-hopowe.
W tę logikę wpisuje się bohaterka dzisiejszego wpisu, EPka „Zatrute bloki” (do przesłuchania i kupienia na Bandcampie). To materiał niemal wyłącznie producencki (Ńemy odzywa się tutaj tylko w refrenie jednego z numerów), nagrany z podziemnymi raperami. Jest paru bardziej znanych graczy (Klarenz, Bu, Karwel i Toster), ale ich też ciężko nazwać herosami mainstreamu. A klimat? Ciężki, osiedlowy, betonowodżunglowy.
Świetnie, że „Zatrute bloki” wyszły cztery dni po kalendarzowym początku jesieni. Będą akurat na łażenie po kałużach podczas przedwcześnie zapadniętych wieczorów. Słoneczko wychodzi tak naprawdę tylko przy singlu „Prawda zatrutych budynków”, w którym vibe jest oldskulowy, ale i wesoły, a sampel cięty żwawo. To tak naprawdę dwa bity dla zmyły złączone wspólną perkusją – Bu nawija na motywie trochę bardziej pogodnym, a Karwel na trochę bardziej nostalgicznym, ale generalnie klimat jest wspólny.
Poza singlem nie jest tak słonecznie. Już pierwszy numer zwiastuje, z czym będziemy mieli do czynienia – w „Świcie” Klarenz rapuje na bicie idealnie skrojonym pod niego, jest tu powolne tempo i smutny, pogubiony (zarówno w kontekście brzmienia, jak i melodii) motyw. „Ludzie ze stali” straszą głębokim basem, ciężkim tamburynem i smutno rzężącym, jazzowym saksofonem. Główna melodia jest prosta i grana pojedynczymi, rwanymi dźwiękami. Kawałek dalej – „Licz na siebie” to znów powolny, walcowaty numer, tylko że tym razem zamiast ciężkiego tamburynu i smutnego, jazzowego saksofonu jest ciężki hat i smutna, bluesująca gitara. Bardzo soulpete'owy bit. Zwrotka Tostera została wycięta do osobnego numeru i położona na tym samym podkładzie, tylko w wersji 2.0 – zyskał jeszcze więcej ciężaru, bas został wyciągnięty na wierzch, a smutną gitarę zastąpiły, cóż, smutne skrzypce elektryczne. I smutne Hammondy. „Dobro”, i „Out-Raw” są w kwestii brzmienia oszczędne, a w kontekście nastroju – no nie zgadniecie, jakie.
Jest też „mlodosccc1” wyprodukowana wespół z matim275. To numer trochę żywszy, a to za sprawą potężnego werbla i agresywnego basu, ale nadal ciężki i bardziej dobijający do podłogi niż prący do przodu.
Oczywiście cały ten klimat można by było zbyć wzruszeniem ramion, gdyby bity stały na niskim poziomie – szczęśliwie nie stoją. Brzmią bardzo dobrze i soczyście – do tego mimo jednostajnego nastroju są od siebie tak różne, że nie nużą. Warto zwrócić uwagę na perkusje – zmyślnie ułożone, bardzo groovy, kiwające głową, udanie uzupełniane perkusjonaliami. Dobrze sprawdzają się też refreny – nieczęste (raptem w trzech numerach), ale zawsze dobre i balansujące ten duszny klimat swoją melodycznością („mlodosccc1”, „Licz na siebie”) lub charakterem („Ludzie ze stali”).
Pod kątem wykonawczym ten ten album przypomina mi trochę „Madvillainy” – numery często trwają po minucie-dwie, część z nich to jednozwrotkowce, nie mają rozbudowanych inter ani outer. Samo mięso: bit, zwrotka, ewentualnie refren, ewentualnie druga zwrotka, koniec, bez pierdolenia, następny numer. Tym sposobem ośmionumerowe wydawnictwo wybrzmiewa w siedemnaście minut. Nie jest to niestety format dla mnie, mimo miłości do undergroundu wolę, jak kawałki są rzeczywiście kawałkami, a nie szkicami, a płyty zostawiają coś więcej niż rozczarowujący niedosyt.
Z drugiej strony, jest coś uroczego w takim (modne słowo) bezkompromisowym podejściu, że rap to ma być rap, a nie jakieś kurwa muzykowanie. Pewnie stąd wzięło się to nie pompowanie numerów ponad miarę. O „Zatrutych blokach” zapamiętam i wrócę do nich w listopadzie, kiedy ten smętny klimat będzie w stanie opanować moje słuchawki z pełną mocą. Zwykle w okolicach początku jesieni odzywam się do bardziej rozgarniętych muzycznie znajomych z prośbą o polecenie czegoś na tę zamulastą porę roku. Dzięki, Ńemy – w 2020 już nie muszę tego robić.
2020-09-14
NY nie śpi, ale to akurat przespał: "Loud Dreams Vol. 1" (Sean C & LV)
Sean C & LV przedstawiają się na swoim profilu instagramowym jako „production team behind most of your favorite songs”. Ktoś może nazwać to butą, a ja myślę, że dobrze, że o tym piszą, bo przecież są obrzydliwie niedoceniani.
Zrozummy się tu dobrze: rzadko słyszę, żeby ksywy Sean C & LV widniejące na tracklistach powodowały u kogoś szybsze bicie serca. Smutna sprawa, wszak wspólne CV ziomków jest całkiem zacne – lwia część „American Gangster” Jaya-Z, „The Big Doe Rehab” Ghostface'a, obecność na CDkach Ice Cube'a, Raekwona, The Roots czy Taliba Kweli. A gdyby jeszcze wziąć pod uwagę solową działalność Seana C – bardziej aktywnego z dwójki – to trzeba by dorzucić jeszcze co najmniej drugie tyle, z „Can't Knock the Hustle” na czele. No i nie zapominajmy, że lada dzień wychodzi trzecie solo Black Thoughta (i pierwsze jako pełnoprawny album, po dwóch EPkach) przez Seana wyprodukowane.
No podsumowując, koledzy strasznie są olewani przez FANÓW RAPU.
Wydane w 2014 „Loud Dreams Vol. 1” zapewne miało tę sytuację zmienić. Spójrzmy na tę obsadę – melduje się głównie Nowy Jork, zarówno dinozaury (między innymi Busta Rhymes, Raekwon, Jadakiss, Fabolous), jak i małolaty (A$AP Ferg), ale znalazło się też miejsce dla południa (Bun B, Big K.R.I.T., Devin the Dude), są wokaliści (CharlieRED, Angela Hunte), sekcja dęta (Hypnotic Brass Ensemble) i nawet poeta J. Ivy.
To, co najbardziej uderza na „Loud Dreams Vol. 1” to to, jak idealnie dopasowano gości do bitów. Tutaj, poza pojedynczymi wyjątkami, nie ma zaskoczeń, niespodziewanych kooperacji, żadnych prób wybicia raperów z ich stref komfortu – wszyscy brzmią tak naturalnie, jakby to wcale nie był album producencki, tylko składanka numerów żywcem wyjętych z ich własnych wydawnictw. I to wcale nie jakiś wypełniaczy.
I tym sposobem Jadakiss i Fabolous (choć w towarzystwie Buna B, to akurat ciekawy zestaw) ładują się na masywny, bardzo nowojorski kawał bitu, z mocną stopą i zawodzącym dęciakiem w tle. Podobnie dzieje się w kawałku Raekwona, tylko że jeszcze surowiej – można się poczuć, jakby był '95 i właśnie wychodził „Only Built 4 Cuban Linx...”. Busta Rhymes dostał oldskulowo bujający podkład z prostym, cyrkowym saksofonem, na tle którego swobodnie sobie krzyczy te swoje YO w kółko. Zjarane trio w składzie Devin the Dude, Asher Roth i Smoke DZA snują swoje zielone opowieści na produkcji żwawej i wesołej, ale jednak zadymionej, raczej relaksującej niż podnoszącej dupę. Na zupełnie przeciwnym biegunie jest wspólne dzieło Pushy T i A$AP Ferga – to już bardziej paranoja na bangerowo, dużo dziwnych, przerywanych odgłosów oraz nieprzyjemny, skwierczący, jakby dopiero co zdjęty z patelni bass. Ktoś się jeszcze nudzi? To co powiecie na dubowy, skąpany w delayach numer z Angelą Hunte?
Goście czują się jak ryby w wodzie, ale nie mam wrażenia, że naszym dzielnym producentom jest niewygodnie w którejś ze stylistyk, bo w każdą wchodzą naturalnie. Wszędzie zabierają swoje przyduszone, ciężkie brzmienie z wysuniętą na wierzch sekcją rytmiczną. Czuć, że te bity miały przede wszystkim bujać, bo to właśnie perkusje (często żywe!) i basy stanowią ich najważniejsze elementy, a melodie rozmyto i przesunięto w tła. Są dość proste, ale jednocześnie spełniają swoje podstawowe zadanie – pozwalają bitom płynąć i rzadko odwracają uwagę od masywnych sekcji. O chwytliwość dbają zaś raperzy i wokaliści – większość numerów ma dobre, śpiewane refreny.
Teraz, kiedy po sześciu latach od premiery odświeżam sobie „Loud Dreams Vol. 1”, jest mi szkoda, że nadal nie doczekaliśmy się kontynuacji, która zastąpiłaby tę dumnie wyprężoną jedynkę w tytule. Jeśli dobrze kojarzę, to poza jakimiś nieśmiałymi zapowiedziami w stylu „kiedyś tam będzie” nie dostaliśmy nic, co wskazywałoby na postępy w pracach. Tutaj raperzy po prostu brzmią, jakby się świetnie bawili nagrywając numery dla Seana C & LV – na żadnej znanej mi płycie producenckiej nie jest to aż tak wyraźne. Jak na tak przemyślany projekt (żadnego wypełniacza!), „Loud Dreams Vol. 1” zdecydowanie zasługiwało na większy rozgłos – dla otwartego fana nowojorskiej szkoły produkcji jest jak znalazł.
2020-08-30
Pomiędzy drugą a czwartą w nocy: 808bros - Your Neck May Hurt
2020-08-19
Szkoda byłoby przegapić #3: God Colony, BOKUN, Kidd x BROKN FLWRS
Osią „Cult” jest całkiem prawilny hip-hopowy wajb, ale żeby było ciekawiej, God Colony zasypali go grubą warstwą indrustrialu. Do tej rapowo-mechanicznej bazy dodają to, co im akurat strzeli do głów – w zależności od numeru może to być wojskowa marszowość odlatująca w niepokojący bad trip („Rebel Boy Soldier” z najbardziej znanym raperem z tej gromadki, Mykki Blanco), mogą być pasażowe, płynące syntezatory („The Real”), może być klaustrofobia i niepokój („Etiquette”, „Control”, „Places in My Head”) albo roztańczony rytm z bogatymi perkusjonaliami, pchającymi numer w popową stronę („Please”). Znalazło się też miejsce na hiciora – „Girls” to wymiatacz z mocnymi, wręcz stadionowymi bębnami i przebojowym zaśpiewem.
Słuchając „Cult” mam w głowie jakiś podziemny, ciemny i zadymiony klub z muzyką... cóż, klubową, ale przerywaną dziwnymi dźwiękami zza ściany. Może po drugiej stronie działa fabryka? A może sąsiedzi robią remont? Nie, to niemożliwe, przecież jest druga w nocy. Ja nie mam pomysłu, sprawdź „Cult” i sam wymyśl, co może być za tą cholerną ścianą.
2020-07-29
Siema, hip-hop: Zioło - Rzecz after rzecz
2020-07-06
Rap nie śpiewanie: Oxon/Sarnvla - Lifter
Tak sobie myślę, że jeśli „Lifter” miał mnie podnieść na duchu, to coś poszło nie tak.
Mamy tu MC na miarę 2020. Takiego, który bez problemu rozbujałby publikę nawet grając w zakładzie pogrzebowym. Który poleci i pod klasykę, i pod trapy, i technicznie, i prosto, wymyśli chwytliwy refren, czysto go zaśpiewa, a do tego da się polubić jako człowiek. Mamy również wszechstronnego producenta. Młodego stażem, ale już mogącego sobie wpisać w CV choćby ostatni BonSoul. Bez problemu dogra ci żywą gitarę, klawisze, wpadnie na dobry pomysł na mostek i ogólnie na każdym kroku zdradza osłuchanie i szerokie horyzonty. Na wspólnym wydawnictwie tej dwójki od pierwszego numeru lecą wióry – słychać, że panowie dobrze się kumają nawzajem i że chemia między nimi jest prawidłowa.
Brzmi jak przepis na kopalnię hiciorów? Owszem, brzmi. Szkoda tylko, że i Oxon, i Sarnvla najwidoczniej uwierzyli, że „Lifter” faktycznie kopalnią hiciorów będzie, a następnie skomponowali płytę dookoła tego wierzenia. Chociaż słowo „skomponowali” jest akurat trochę nie na miejscu, bo sugeruje przemyślenie, dopracowanie, poddanie refleksji. Czyli rzeczy, których akurat na „Lifterze” nie słychać.
Album jest różnorodny, a w poszczególnych utworach dzieje się dużo – są najeżone przejściami, zmianami bitów, rozbudowanymi instrumentariami. I owszem, polot i wszechstronność obu autorów robią wrażenie, tylko że część patentów jest trafiona w środek traczy, część działa na szkodę kawałków, a część tak właściwie nie służy za bardzo niczemu oprócz wywołania pustego efektu „wow”. Im dłużej słucham tego projektu, tym wyżej kiełkuje w mojej głowie myśl, że przydałby się tu jakiś zewnętrzny producent wykonawczy. Taki, który powiedziałby Oxonowi i Sarnvli, co służy tym – bądź co bądź – PIOSENKOM, a co nie. Taki, który pozwoliłby temu albumowi dojrzeć. Odfiltrowałby to, co efekciarskie od tego, co faktycznie potrzebne.
Zapytacie mnie o upadki? Cóż, na pewno trzeba wyróżnić numer „W siną dal”, czyli, według słów Oxona, „Pierwszą westcoastową szantę w Polsce”. Imprezowy kawałek ugryziony z perspektywy barmana, w klimacie westcoastowo-szantowym? Super patent! Niestety położony został na tak obrzydliwie generycznym westowym bicie, że brzmi jak parodia. No i oczywiście, skoro to west coast, to na koniec obowiązkowo pokolorowano go piszczałą – ale ta zamiast grać dobrą melodię, wije się chaotycznie i jest tak absurdalnie głośna, że zagłusza fajny przecież refren, cholera wie po co. Grrracz w „Szafie pełnej kicksów” Gedza pokazał, jak to powinno wyglądać, i zrobił to za pomocą dziesięć razy mniejszej liczby nut.
Kawałek tytułowy rozwija się niespiesznie i początkowo obiecuje coś szlachetnego, wycyzelowanego, ale to wrażenie mija z którymś z kolei niepotrzebnym, hamującym dynamikę przejściem. Oprócz niepotrzebnych przejść mamy tu również refren, który jest nachalnie stadionowy i radiowy, co można byłoby jakoś wybaczyć, gdyby jeszcze do tego był przebojowy. No ale niestety – za dużo pary poszło w napisanie i wyeksponowanie usilnie hitowej linii, a za mało w zrobienie po prostu dobrego kawałka muzyki. I jeszcze ta patetyczna gitara na koniec, Jezus Maria. Muzyka przez zbyt wielkie M.
Ktoś mógłby mi wytknąć, że wśród pochwał wymieniłem ponad pół płyty, a zjechałem raptem dwa numery, więc czemu niby narzekam. Rzecz w tym, że nawet tym lepszym kawałkom daleko do ideałów.
Sarnvla (może przez swoją instrumentocentryczność?) miewa problemy z perkusjami. Mimo że potrafi zrobić dobry bit oparty na perce („Jestem śmieciem”), to zdarza się, że brzmi ona sztucznie, jak jakiś niechciany, uciążliwie konieczny element podkładu. Ta z „Własnego lotu” nie klei się do reszty bitu, ani stopa, ani werbel niezbyt dobrze się tam odnajdują. Podobnie dzieje się w „Tlenie” – może dźwięk snare'a powinien być bardziej naturalnie „perkusyjny”, a nie plastikowo-ciężki, skoro całość jest tak żywo rockowa? Zresztą ten kawałek, chociaż pomysłowy (tamburyn!), to wydaje się drapieżny na pół gwizdka.
Skoro o „Tlenie” mowa – bardzo fajnie, że Oxon śpiewa chwytliwy refren, ale nie obraziłbym się, gdyby mniej prężył mięśnie strun głosowych na rzecz zbicia trochę wskazówki na przypałometrze. Rozumiem konwencję, lecz wystarczy sięgnąć do jego własnej dyskografii („Jinchuuriki”), żeby znaleźć lepsze pomysły na okołorockowe zaśpiewy. Również „Kocham, kocham”, które wyżej chwaliłem za refren i końcówkę, jest początkowo ciężkie do przełknięcia, bo to sklejka trzech różnych bajek, gdzie każda zwrotka szydzi z innej stylistyki. Jaką to niesie korzyść dla kawałka i jego słuchalności – nie wiem. „Własny lot”, poza szaloną trzecią zwrotką, jest raczej nijaki.
Gdyby ktoś mnie zapytał, czy Oxon i Sarnvla są w stanie nagrać o wiele lepszy materiał niż „Lifter” to bez sekundy zawahania odpowiedziałbym, że tak. Obaj mają horyzonty i umiejętności niezbędne do robienia wielkich rzeczy. Myślę jednak, że w tym przypadku ta szerokość horyzontów (oraz wynikająca z niej nadpodaż pomysłów) okazała się przekleństwem. Wyobrażam sobie, że kiedy panowie siedzieli na kwadracie Oxona i dzielili się pomysłami na kawałki, o wiele za dużo było między nimi pstrykania palcami z zajawki i powtarzania „O tak, zajebisty pomysł, dorzućmy do tego numeru JESZCZE to”, a za mało „Nie, daj spokój, nie chcemy tego przekombinować, to mają być dobre piosenki, a nie masturbacja własnymi ambicjami”. Nie pomagają wypływające tu i ówdzie problemy z brzmieniem. Z „Lifterem” raczej się nie spotkamy na liście roku, ale nie mogę się doczekać, co panowie zaproponują na kolejnych – nie mam wątpliwości, że lepszych – projektach.